W niedzielne południe w parku Stanisława Tołpy we Wrocławiu grupka siedzących na ławce mężczyzn wykrzyknęła do mnie: "Jak tam będzie dzisiaj wieczorem na meczu? My wiemy, że pan jest za Ruchem". Odpowiedziałem, że w tej jedynej dyscyplinie sportu wrocławianie muszą mi wybaczyć ten uczuciowy priorytet, choć w nadodrzańskim grodzie mieszkam już ponad 50 lat. Wszak pierwsza miłość nie rdzewieje, a nią jest od najwcześniejszego dzieciństwa i będzie do końca życia Ruch.
Na ostatnim meczu być nie mogłem (zatrzymały mnie w domu obowiązki dziadka!), ale wiele wrocławskich wizyt chorzowian doskonale pamiętam. Chyba najbardziej wzruszająca była ta w roku 1969, kiedy z okazji 25-lecia 1. KS Ślęza przyjechali tutaj oldboje niebieskich, by spotkać się ze swymi rówieśnikami. Po raz ostatni zobaczyłem wtedy na boisku piłkarskie legendy - z Gerardem Cieślikiem, Czesławem Suszczykiem i Ryszardem Wyrobkiem na czele. Mogłem się też wtedy przekonać, jak nieprzemijającą sympatią całej sportowej Polski wciąż cieszy się ten pierwszy. Gdy zawodnicy na przerwę wędrowali do szatni, chyba połowa widowni zbiegła się na ścieżkę ich przemarszu, żeby Gerarda przynajmniej dotknąć czy nawet klepnąć po ramieniu, i to w jakiej euforii! Jego koledzy zaś mówili między sobą, że "Gerata bardzo trzimią", stąd wynik bezbramkowy. Rzeczywiście, kryli go ślęzanie pieczołowicie, więc skończyło się tylko na dwóch bombach "małego łącznika", które trafiły w poprzeczkę, w drugiej natomiast połowie Cieślik na murawę nie wybiegł (miał już wówczas swoje 42 lata), a wynik meczu się nie zmienił. Za to ja zmieniłem swoje miejsce na trybunach i usiadłem między... żonami piłkarzy Ruchu. Jakże one te zmagania przeżywały! Opowieści o rodzinnej atmosferze panującej wśród sportowców Ruchu znalazły wtedy swoje pełne potwierdzenie.
Z kolei z moją żoną wspominamy do dziś normalny mecz ligowy Ruchu ze Śląskiem we Wrocławiu w tymże 1969 roku. Nikt w tamtych latach nie szukał swojej grupy kibiców. Było bezpiecznie! Na trybunach wśród wrocławian zasiadł mniej więcej dwudziestoletni chorzowianin. Zajadał kiełbasę z bułką i cały mecz dogadywał gospodarzom: "Ruch wom pokoże, Ruch wom pokoże". I "pokozoł", bo wygrał 2:0, a jemu... nawet włos z głowy nie spadł. Tak jeszcze mogło być i było w roku 1969. Mój Boże... - mogę tylko westchnąć.
A cóż powiedzieć po niedzielnym zwycięskim 3:2? Drżałem do końca, bo tak niedawno prowadziliśmy w Gdańsku 4:2, by w doliczonym czasie gry stracić dwie bramki. W dodatku w pewnym momencie na ekranie internetu pojawiło się omyłkowe 3:3. Zakląłem siarczyście, ale syn szybko znalazł wiadomość, że już jest po meczu i Ruch jednak wygrał, a ja tak wysoko na tabelę dawno nie patrzyłem! Ale gorąco wierzę w przemienny cykl swoich ulubieńców. Przedostatni sezon - świetny, wicemistrzowski (a powinien być bezdyskusyjnie mistrzowski!), ostatni - beznadziejny, spadkowy - powiedzmy wprost (Polonio, warszawska Polonio, dzięki ci!), no to ten - musi być dobry! Z jakim rezultatem na finiszu? - Nic nie powiem, żeby nie zapeszyć. Chyba jeszcze tylko dodam to, co wyznałem przed kilkoma miesiącami, gdy do Chorzowa przyszedł słowacki trener Koczian: w nawiązanie do tradycji trenera Viczana też gorąco wierzę! A starzy kibice doskonale pamiętają, jak to za Viczana bywało.
JAN MIODEK
źródło: Niebiescy.pl