"Jeszcze dziś widzę zdumienie uczestników tej uroczystości, którzy nagle, z bliska, odkrywali jego niewielki wzrost. Przy Nim drugi laureat aktor Franciszek Pieczka, jawił się olbrzymem. Wtedy Gerarda Cieślika, człowieka niezwykle skromnego, który niczego na piłce się nie dorobił, wręcz paraliżowało wzruszenie, że ktoś o nim pamięta w stolicy" - czytamy we wspomnieniu Jana Cofałki o śp. Gerardzie Cieśliku.
Jan Cofałka urodził się w 1940 roku w Rybnej (dziś Tarnowskie Góry) i od dzieciństwa kibicował Ruchowi Chorzów. Politolog oraz publicysta w 1970 roku zamieszkał w Warszawie. Jest byłym wiceprezesem i sekretarzem generalnym Towarzystwa Przyjaciół Śląska w Warszawie, wieloletnim pracownikiem Kancelarii Sejmu i redaktorem w Wydawnictwie Sejmowym. Wydał m.in. książki: "Ślązacy w Warszawie", "Księga Ślązaków", "Ślązacy i Kresowiacy".
Zapraszamy do przeczytania tekstu Pana Jana Cofałki.
Pożegnanie (29 IV 1927- 3 XI 2013)
Gerard Cieślik
Pod koniec września 2013 roku otrzymałem e-maila od super kibica chorzowskiego Ruchu prof. Jana Miodka z wiadomością, że chyba w Wiśle zachorował na zapalenie płuc 86-letni były legendarny piłkarz naszego klubu Gerard Cieślik. Potem wyglądało na to, że idzie ku lepszemu i Gerard Cieślik, już w Chorzowie, powoli powraca do zdrowia, aż tu ta nagła wiadomość o śmierci podawana od rana 3 listopada 2013 r. na telewizyjnym pasku w czasie transmisji z pogrzebu Tadeusza Mazowieckiego.
Nie pamiętam kiedy pierwszy raz widziałem Gerarda Cieślika na stadionie przy ul. Cichej w Chorzowie. Ale pamiętam, że wówczas, tuż po II wojnie, na mecze Ruchu przychodziło 30, a nawet 40 tysięcy i więcej kibiców, z których większość chciała zobaczyć w akcji tego filigranowego (163 cm wzrostu), bezbłędnego technicznie, fenomenalnego lewego łącznika, czarodzieja piłki - jak go nazywano - i arcymistrza w strzelaniu goli z uderzeń piłki w najtrudniejszych, wręcz akrobatycznych, pozycjach, który z Ruchem, trzy razy po kolei w latach 1951, 1952 i 1953, zdobył tytuł Mistrza Polski.
Miałem to szczęście, że mnie w dzieciństwie na mecze Ruchu zabierali moi wujkowie, którzy kiedyś grali w Ruchu. Brat mojej mamy Paweł Kupny, rówieśnik Cieślika, razem z nim, jako 17-latek debiutował w pierwszej drużynie w okupacyjnego BSV Bismarckhütte, w której wszyscy mówili po polsku. Starsi gracze, jeszcze nie wcieleni do Wehrmachtu, powiedzieli im: grejcie z nami, bo skoro ta wojna się skończy i zaś bydymy mieli nasz Ruch.
Mówiono w Chorzowie, że Cieślik urodził się na boisku i było w tym dużo prawdy, bo od jego domu do starego boiska "na Kalinie", nie było więcej jak 200 metrów. Ale miał do ukochanej piłki cały czas "pod górkę", bo jeszcze przed świtem musiał pracować w piekarni (później został w hucie tokarzem) i dopiero po pracy mógł myśleć o treningu i graniu. Wcześniej jako młodzik stawał przy boisku aby podawać prawdziwe piłki starszym trenującym zawodnikom Ruchu (nie te zrobione ze szmat, którymi on grał z innymi na podwórkach) i zawsze starał się trafić w poprzeczkę, aby odbitą piłkę móc jeszcze raz kopnąć.
Nigdy nie zapomnę meczu w dniu 1 listopada 1954 roku, kiedy to mój wujek musiał wozić piękną bryczką zaprzęgniętą końmi, babcię i ciotki na cmentarze, a mnie się udało uciec na Ruch, który rozgromił wtedy u siebie zdobywcę Pucharu ZSRR Dynamo Kijów aż 5:0, zaś Cieślik strzelił wówczas dwie piękne bramki. Podobnie jak w trzy lata później w 1957 roku, kiedy to strzelił dwa gole najlepszemu wówczas bramkarzowi świata Lwu Jaszynowi i kibice znieśli go na ramionach z boiska po pamiętnym meczu reprezentacji Polski z ZSRR wygranym 2:1. A miał w nim nie wystąpić, bo część działaczy uważała, że jest już za stary (miał wówczas 30 lat). O powołaniu dowiedział się z radia więc rano jeszcze poszedł do huty, zameldował, że gra w reprezentacji i chciałby się zwolnić. Dostał zgodę i potem na stadionie zrobił to, co zrobił.
Nigdy też nie zapomnę Gerarda Cieślika w dniu 29 kwietnia 1998 roku Warszawie, kiedy to działające w stolicy Towarzystwo Przyjaciół Śląska, postanowiło przyznać mu swoją doroczną nagrodę, rzeźbę Ślązaczki. Jeszcze dziś widzę zdumienie uczestników tej uroczystości, którzy nagle, z bliska, odkrywali jego niewielki wzrost. Przy Nim drugi laureat aktor Franciszek Pieczka, jawił się olbrzymem. Wtedy Gerarda Cieślika, człowieka niezwykle skromnego, który niczego na piłce się nie dorobił, wręcz paraliżowało wzruszenie, że ktoś o nim pamięta w stolicy, że otrzymuje tę nagrodę 40 lat po tym jak zakończył czynną karierę, do tego razem z Franciszkiem Pieczką, swoim ulubionym aktorem i wreszcie odbiera ją w przepięknie odbudowanym Zamku Królewskim, którego ruiny widział kiedy po wojnie przyjeżdżali na mecze do zniszczonej Warszawy i z prowizorycznego dworca szli na stadion w ogromnym wąwozie gruzów, a przed meczem spali w sali gimnastycznej pod trybuną Legii, wszyscy razem, gracze i działacze. Żałował tylko, że na tej uroczystości w Zamku Królewskim nie pojawił się wówczas, jego serdeczny kolega z boiska Lucjan Brychczy, którego - jak się potem okazało - tego dnia napadnięto z żoną w bramie domu w centrum Warszawy i próbowano obrabować.
Kiedy Gerard Cieślik i mój wujek ukończyli 80 lat, chciałem doprowadzić aby się po latach spotkali na jakimś przyzwoitym obiedzie, w porządnej śląskiej restauracji. I bardzo żałuję, że się mi się to nie udało, bo najpierw Cieślikowi zachorowała żona, a potem ciągle jakoś się nie składało. Nasze kontakty ograniczyły się więc do świątecznych i urodzinowych życzeń.
W styczniu 2008 roku przysłał mi pocztówkę, wydaną przez klub, którego niebieskich barw nigdy nie zdradził i w 237 meczach jakie rozegrał, strzelił dla Ruchu 167 goli. Ta pocztówka z hasłem Spotkajmy się na Ruchu, z Jego zdjęciem i pozdrowieniami, pozostanie dla mnie bezcenną po Nim pamiątką.
Wiem, że Gerard Cieślik, tak jak my kibice, od dawna marzył aby Ruch, zdobył po raz 15 mistrzostwo Polski w piłce nożnej, czym by wyprzedził Górnika Zabrze, który go dogonił. Dwa lata temu było już bardzo blisko, ale skończyło się na wicemistrzostwie, a w rok później groził Ruchowi spadek do I ligi. Liczył też chyba Gerard Cieślik, że dożyje tysięcznego zwycięstwa Ruchu w rozgrywkach ligowych. Zabrakło już tylko czterech. Może teraz, na Jego cześć, drużyna się zmobilizuje i dołoży brakujące zwycięstwa.
JAN COFAŁKA