Urodził się 24 września 1972 roku w Elblągu i od samego początku kibicował... Widzewowi Łódź. Na stadionie przy al. Piłsudskiego po raz pierwszy pojawił się w 1984 roku. - Graliśmy ze Śląskiem. U nas Smolarek, u nich Tarasiewicz, skończyło się 0:0. Była taka burza, że prawie głowy urywało - wspomina. Sześć lat później wyjechał do Niemiec. Na Uniwersytecie Poczdamskim skończył politologię, a następnie rozpoczął pracę na Europejskim Uniwersytecie Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Jak mówi, jest to miejsce, gdzie z ludzi po liceum robi się prawdziwych światowców. Sam uzyskał tam tytuł doktora na kierunku kulturoznawstwo.
Mieszkanie na emigracji nie spowodowało u niego wygaśnięcia zainteresowań kibicowskich. Przeciwnie, poza Widzewem pojawił się jeszcze jeden klub - SV Babelsberg 03. U naszych zachodnich sąsiadów podziwiał nie tylko lepszą piłkę, ale przede wszystkim zorganizowanie kibiców. - Nie wierzyłem, że kiedykolwiek możemy się zbliżyć do takiego poziomu - przyznaje.
Kiedy jednak kilka lat później wrócił do ojczyzny, postanowił spróbować wykorzystać swoje doświadczenie i obserwacje. Polsce przyznano akurat organizację EURO 2012 i w Warszawie utworzono spółkę PL.2012. Dostał w niej pracę na stanowisku koordynatora projektu współpracy z kibicami i właśnie wtedy mieliśmy okazję poznać
Dariusza Łapińskiego, pełniącego od czterech miesięcy niemal identyczną funkcję w Polskim Związku Piłki Nożnej. Kibica w PZPN-ie, z którym przeprowadziliśmy obszerny wywiad. Zapraszamy.
2013 rok zaczął się od względnego spokoju i nadziei na lepsze czasy dla kibiców, lecz niestety do czasu.
Dariusz Łapiński: - Rundę rozpoczęliśmy w dobrej wierze. Udało się doprowadzić do zawieszenia broni między klubami, a środowiskami kibicowskimi. Nastąpiła amnestia w PZPN-ie, czyli darowano zaszłości i kary z zeszłego roku. Zdążyliśmy rozegrać parę kolejek i z punktu widzenia PZPN-u... nic strasznego się nie wydarzyło. W pewnym momencie okazało się jednak, że organy państwowe nie są w stanie zaakceptować tego, że na stadionach odpalane są race. Wszystkie zamknięcia stadionów mają jedną przyczynę. To nie są akty wandalizmu czy jakieś bójki, to są po prostu race. Wszystkie zamknięcia obiektów przez wojewodów są pod tym względem porównywalne.
Jedna rzecz tutaj wpada w oko. Teoretycznie jest tak, że wojewoda profilaktycznie zamyka stadion i to jest sprawa między nim, a klubem. W tych wszystkich przypadkach najbardziej poszkodowaną grupą jest jednak Widzew. To się zaczęło w zeszłym sezonie, gdy jego kibice nie mogli pojechać na mecz do Gdańska ze względu na sprawy związane z oprawą Lecha Poznań. I ostatnio ta sama historia w Krakowie. Legia zrobiła oprawę, wojewoda zamyka sektor, a Widzew i Ruch zostają pod stadionem. Później na meczu z Lechem Widzew znów nie mógł się pojawić za nie swoje grzechy, a na dokładkę zamknięto mu młyn na mecz z Lechią.
To wszystko przypadek?
- Nie wierzę w żadne teorie spiskowe. To po prostu cholerny pech, ale oczywiście Widzewiacy są najbardziej poszkodowani w tym wszystkim. Bardzo chciałbym znać logikę tych decyzji. Szczególnie w przypadku stadionu Widzewa jest to więcej niż ciekawe. Mecz z Polonią Warszawa odbył się pięć tygodni przed podjęciem decyzji, a w międzyczasie graliśmy u siebie z Piastem Gliwice i Jagiellonią Białystok. Zamknięcie sektora ze wskazaniem na taką wartość profilaktyczną tego przedsięwzięcia jest co najmniej problematyczne. Chciałbym wierzyć, że te wszystkie decyzje są podejmowane w trosce o bezpieczeństwo ludzi znajdujących się na stadionach, a nie z chęcią ukarania klubu i kibiców.
Fakt, że ciągle trafia na Widzew, nie ma związku z walką kibiców RTS-u o stadion z prezydent Hanną Zdanowską, przynależącą do rządzącej partii?
- Jestem daleki od teorii spiskowych. Nie doszukiwałbym się związku z kampanią środowiska kibiców Widzewa na rzecz stadionu na Piłsudskiego 138. Z drugiej strony rzeczywiście zastanawia fakt, że niezależni od siebie wojewodowie w krótkim czasie podejmują bardzo podobne decyzje, gdy wcześniej przez wiele tygodni nie robili żadnych kroków. Jest to prawdopodobnie część jakiejś strategii politycznej, która ma jakieś cele. Chciałbym, żeby ktoś był gotowy w sposób otwarty o tych celach porozmawiać. Zamykanie stadionów nie przyczynia się w żaden sposób do polepszania na nich stanu bezpieczeństwa. Jeżeli sektor jest zamknięty na jeden mecz, to jest to po prostu jak odbębnienie kary pozbawienia wolności. Ludzie nie idą na jedno spotkanie, a kolejne odbywa się w kompletnie niezmienionych warunkach. Na jednym meczu sektor jest niebezpieczny, później nic się na nim nie zmienia i zostaje otwarty. Brakuje mi tu rzetelnego uzasadnienia, dlaczego tak jest?
Jadąc na spotkanie z tobą, usłyszałem w radiu, że jeśli nagle odbyłyby się przedwczesne wybory, to Platforma Obywatelska miałaby wielki problem, by je wygrać. Ponowne uderzenie w kibiców nie jest próbą podniesienia poparcia u społeczeństwa?
- Jeszcze raz powtórzę, nie wiem jaka strategia i cele stoją za tymi decyzjami. Niezależnie od tego co się dzieje w ostatnich tygodniach, można powiedzieć, że kibice piłki nożnej są na liście zwierzyny łownej w Polsce. Jeżeli ktoś chce się wykazać determinacją, sprawnością i surowością, to najprościej jest walczyć z kibicami, pedofilami oraz narkotykami. To są takie tematy, przy których można liczyć na duży poklask opinii publicznej, że tabloidy się tym zainteresują i wiele osób będzie biło brawo. I ja, i cały PZPN będziemy robić wszystko, by kibice zniknęli z listy zwierzyny łownej. Dopóki fani będą taką grupą stygmatyzowaną, którą z dużą dozą bezpieczeństwa można zaatakować i postawić pod pręgierzem, dopóty nie będzie możliwe prowadzenie normalnego piłkarskiego biznesu w Polsce. Kibice dostają po dupie, mówiąc kolokwialnie, jako pierwsi, ale w ostatecznym rozrachunku żaden profesjonalny klub piłkarski nie ma możliwości zaistnienia i funkcjonowania. Odstrasza się normalnych ludzi od pójścia na stadion, nikt nie chce być traktowany jak bandyta. Żadna normalna rodzina z dziećmi nie pójdzie na stadion, jeżeli wcześniej trzeba usiąść i zrobić sobie zdjęcie biometryczne. Trzeba zrobić wszystko, by jak najszybciej zniknąć z listy wrogów publicznych numer jeden.
Może w końcu powinni pozwolić, by polską piłką zaczął rządzić ten człowiek, który powinien, czyli prezes PZPN-u?
- To nie jest żadna sensacja, ale w Polsce rządzi pan premier Donald Tusk, jego rząd i większość parlamentarna. Oni stanowią prawo, które obowiązuje wszystkich, również PZPN. Poza tym co zostało uchwalone w polskim sejmie, my możemy wprowadzać dodatkowe przepisy, które obowiązują naszych członków, czyli kluby. Nie możemy natomiast stanąć ponad prawem. Podnoszą się czasami głosy, że Boniek mało robi, dużo gada. Są rzeczy, o których my de facto możemy tylko pogadać. Przy czym te gadanie nie jest takie mało istotne. Naszym obowiązkiem, mówię tutaj o takiej rodzinie ludzi związanych z futbolem, jest wspólne lobbowanie za tym, żeby wyjść z tej strefy cienia, żeby przepisy umożliwiały nam normalne funkcjonowanie. Te wszystkie wywiady, które na pierwszy rzut oka nic nie przynoszą, być może niedługo spowodują, że w sejmie podniesie się odpowiednia ilość rąk za rozwiązaniami, które nam ułatwią życie. Na razie nic poza lobbowaniem i pokazywaniem argumentów robić po prostu nie możemy.
Sądzisz, że wojewodowie dojechali już do granicy absurdu, zamykając nagle po pięciu tygodniach sektor na Widzewie, czy mogą nas jeszcze czymś zaskoczyć?
- Nie może się wydarzyć o wiele więcej, dlatego, że wojewodowie działają na podstawie jednego paragrafu, który to daje im możliwość profilaktycznego zamknięcia stadionu lub jego części. Nie mają innych instrumentów, by mocniej ingerować w piłkę nożną. Jeżeli spojrzymy na to z punktu widzenia formalnego, to decyzja wojewody krakowskiego o zamknięciu sektora gości na stadionie Wisły miała na celu ochronę życia i zdrowia kibiców Ruchu oraz Widzewa. Tak to formalnie wygląda. Wojewoda stwierdził, że klub Wisła Kraków nie jest w stanie zorganizować imprezy i wejście na ten sektor jest zagrożeniem życia i zdrowia uczestników. Dlatego dla dobra Widzewiaków i "Niebieskich", żeby im się nic nie stało, zamknął przed nimi sektor. Bardziej absurdalnego uzasadnienia chyba nikt nie jest w stanie wymyślić.
Po meczu Wisła - Widzew napisałeś mi SMS, że twoja praca chyba nie ma sensu. Jak w tej chwili do tego podchodzisz?
- To był rzeczywiście moment załamania, bo do końca wierzyłem, że ktoś pójdzie po rozum do głowy i nasze wspólne działania przyniosą efekt. Tak się nie stało, ale szklanka jest do połowy pełna. Pierwszy raz doświadczyłem tego, że całe środowisko piłkarskie, kibice trzech klubów - Widzewa, Wisły i Ruchu, dwa kluby - Wisła i Widzew oraz PZPN wspólnie stanęły przy jednym stanowisku. Po drugiej stronie wojewoda, który podjął decyzję, a później niestety wykazał się konsekwencją. To było fajne, że rozmawialiśmy, bardzo intensywnie telefonowaliśmy i wszyscy mieli nadzieję, że jak kibice dojadą pod stadion, to będzie im dane obejrzeć mecz.
Z drugiej strony szklanka jest do połowy pusta, ponieważ nawet to wspólne działanie nic nie dało. Dużo więcej nie jesteśmy w stanie zrobić. Kibice wszystko zorganizowali, było bardzo duże samoograniczenie środowiska, wszyscy się pilnowali, żeby do niczego złego nie doszło. Kluby słały petycje, PZPN w osobie Zbigniewa Bońka wydał dość ostre oświadczenie i jeżeli to wszystko nic nie daje, to musisz mi wybaczyć tą chwilę słabości.
Nie żałujesz czasami powrotu do Polski?
- Absolutnie nie, bo to jest najlepsza praca, jaką mogłem mieć. Jest bardzo, bardzo dużo do zrobienia. Największa satysfakcja jest wtedy, gdy z dnia na dzień się widzi efekty. W polskiej piłce jest do zrobienia tyle, że roboty mam spokojnie do emerytury, a może i dłużej. Alternatywą było oczywiście pozostanie w Niemczech, gdzie mieszkałem przez 13 lat. Pracowałem na uniwersytecie, na którym szczególną frajdę sprawiała mi dydaktyka. Przychodzili do nas nieopierzeni ludzie, którzy mieli 18 lat, a my robiliśmy z nich światowców. Oni po studiach wyglądali zupełnie inaczej i to było fajne. W pewnym momencie zacząłem się jednak zastanawiać, czy chcę się przez całe życie wymądrzać na wykładach, czy coś po sobie zostawić. To jest najlepszy obszar, jaki mogłem sobie wymarzyć, żeby tutaj coś zrobić dobrego.
Jak duże wątpliwości miałeś przed podjęciem pracy w PZPN-ie?
- Żadnych. To była sprawa zero-jedynkowa, bo jeszcze latem zeszłego roku nie było najmniejszych szans, żebym pracował w PZPN-ie. Natomiast po wyborze Bońka na prezesa sprawa się zmieniła o 180 stopni. Kiedy dostałem telefon z pierwszą ostrożną propozycją, zadałem tylko jedno pytanie, czy my tą współpracę z kibicami będziemy robić na poważnie, czy tylko proforma. Gdy usłyszałem, że jest wola zarządu, by bardzo poważnie do tego podejść, to zgodziłem się praktycznie podczas następnej rozmowy.
Mówisz, że przed wyborami nie było tematu, żebyś pracował w PZPN-ie. Teraz nie masz żadnego powodu, by się wstydzić tego, gdzie pracujesz?
- Gdyby było dobrze, to bym nie musiał tu pracować. Przecież PZPN wcześniej nie prowadził żadnej współpracy z kibicami. Ta sfera w PZPN-ie nie ma żadnej tradycji. Zaczynamy od zera i oczywiście nie jest tak, że wszyscy pracownicy od razu doceniają wagę tych projektów i wiedzą, że trzeba to robić. To też jest moje zadanie, żeby taką świadomość tam wypracować. Pokazać, że współpraca z kibicami ma sens i warto poświęcić na nią trochę pieniędzy oraz czasu.
Pamiętam, że kiedy jeszcze w PL.2012 zaczynałeś jeździć do kibiców, trudno było ci zdobyć ich zaufanie. Wiem, że była przynajmniej jedna ekipa, która w ogóle nie chciała z tobą rozmawiać. Natomiast idąc do PZPN-u miałeś już ten atut, że fani traktują cię jako osobę, która chce im pomóc, a nie zaszkodzić.
- Było ciężko, ale to jest zupełnie normalna rzecz. Kibice w Polsce nie są przyzwyczajeni do tego, że ktoś chce im bezinteresownie pomóc. Kwestia kilku lat, pracy i uczciwości. Jeżeli chciałbym załatwiać jakieś interesy, a nie działać na rzecz środowiska, to by to szybko wyszło. Tutaj nie można oszukiwać, kręcić, kłamać, podlizywać się, mówić tego, co ludzie chcą usłyszeć. Czasami trzeba mówić rzeczy przykre, ale nie obiecywać za dużo. Jeżeli to się udaje przez parę lat i są tego efekty, to w którymś momencie się zdobywa zaufanie. Bardzo się cieszę, bo kibice to jest dość surowo oceniające środowisko. Jeżeli się coś solidnie schrzani, to można mieć przechlapane do końca życia. Mi się to na szczęście nie zdarzyło.
Bycie Widzewiakiem nie przeszkadza w rozmowach z kibicami Legii czy ŁKS-u?
- Nie kryję tego, zawsze na samym początku mówię, że jestem Widzewiakiem. Dzięki temu wiem jak wyglądają realia kibicowania. Przeżyłem na własnej skórze wszystkie możliwe sytuacje związane z byciem aktywnym kibicem. OZSK też się spotyka i tam są ludzie z różnych środowisk. Jeżeli jest duży margines wspólnego interesu i trzeba połączyć siły, to fani to robią i robili długo przed tym zanim ja się pojawiłem.
Moje sympatie klubowe to jedna sprawa, a mój profesjonalizm druga. Legia, Lech, Lechia, ŁKS, Widzew, Ruch, Górnik Zabrze mogą liczyć na rzetelne traktowanie i taką samą pomoc.
Spotykamy się w Katowicach przy okazji twojej podróży po Polsce. Jaki cel mają wizyty w klubach?
- Na początku roku poprosiłem kluby o wyznaczenie SLO (Supporters Liaison Officer - w Polsce koordynator ds. współpracy z kibicami - przyp. red.) w porozumieniu ze stowarzyszeniem kibiców. Później spotkaliśmy się w Warszawie i wtedy poprosiłem wszystkich o zorganizowanie mi spotkań w klubach. Do końca rundy chciałbym objeździć wszystkie 34 kluby ekstraklasy i pierwszej ligi, by spotkać się z SLO, kierownikiem ds. bezpieczeństwa i grupą kibiców. Stoi za tym takie proste przeświadczenie, że jak się siedzi za biurkiem w Warszawie, to się gówno wie. Trzeba pojeździć, zobaczyć jak wyglądają realia w terenie. Muszę powiedzieć, że bardzo dobrze mi to robi. Człowiek nabiera wiedzy i pokory.
Przy okazji zadaję fanom pytanie, czy są zainteresowani stworzeniem ośrodka "Kibice razem". To takie moje wiano, które wniosłem do PZPN-u z pracy w PL.2012. Projekt bardzo sensowny, który nie ma prawa umrzeć po EURO 2012. Udało nam się uratować lokalne ośrodki projektu w Gdańsku, Gdyni, Warszawie i Wrocławiu. Ten rok będzie przełomowy, chcemy rozszerzyć działalność na kilka miast.
W twoim odczuciu PZPN został skreślony z listy wrogów kibiców?
- Dobrze to wszystko odbieram. Ja jestem odpowiedzialny za kontakt z kibicami i muszę im podziękować za cierpliwość. Pierwsze postulaty wobec PZPN-u pojawiły się już bardzo dawno. We wrześniu zostały sformułowane jeszcze raz, a w grudniu doszło do spotkania OZSK z prezesem Bońkiem, Andrzejem Padewskim i Markiem Dolińskim. Myśmy się naprawdę wzięli za robotę. Kilka spraw udało nam się już rozwiązać, a nad kilkoma innymi pracujemy. Dobrze, że kibice nie wymagają, żebyśmy zmienili świat w pół godziny. To nie jest takie proste.
Jednym z głównych postulatów kibiców jest zaprzestanie nakładania kar zbiorowych. Nowy PZPN dość długo ich nie stosował, jednak niedawno nastąpił powrót i to konkretny. Siedem miesięcy zakazu wyjazdowego dla kibiców Śląska.
- Byłem na finale Pucharu Polski i to, co zrobili fani Śląska, to jest wbicie noża w plecy wszystkim ludziom, którzy od miesięcy pracują nad zmianą prawa, żeby kibicom było trochę łatwiej. Ja mimo wszystko byłem przeciwny karaniu zbiorowemu kibiców Śląska, ale nie miałem absolutnie żadnych argumentów. Jeżeli chodzi o Śląsk, to - zupełnie szczerze - miałem takie wrażenie, że im po prostu nie zależy na tym, że nie próbują pewnych spraw uregulować między sobą. Założę się, że jeśli ktoś na sektorze Śląska Wrocław spróbowałby wywiesić flagę z Che Guevarą, to ona zniknęłaby po 30 sekundach, a ten człowiek miałby pewnie duże nieprzyjemności. Na sektorze nie dzieją się rzeczy absolutnie spontaniczne, których nikt nie kontroluje. Wydaje mi się, że na Śląsku po prostu nikomu na tym nie zależy. Nie wiem, czy taka jest polityka grupy ultras, która prowadzi jakąś krucjatę przeciwko współczesnemu futbolowi. Rzucanie rac w sektory jest słabe. To może mieć takie konsekwencje, że nie zostaną złagodzone przepisy odnośnie rac i w związku z tym w całej Polsce będą osoby z kłopotami z prawem. Mam bardzo mieszane uczucia. Wiem, że ekipy wyjazdowe nie są w stanie zapanować nad wszystkim, jednak nad pewnymi rzeczami mogą. Mimo wszystko nie dawałbym jednak kary zbiorowej, lecz ci, którzy za nią byli, mają bardzo mocne argumenty.
Czy możesz zdradzić, jak prezes Boniek, który sprawia wrażenie zwolennika pirotechniki, zareagował na race rzucane w sektor kibiców Legii?
- Boniek był również na pierwszym meczu we Wrocławiu i po tym, jak fani obu drużyn zrobili oprawy z udziałem pirotechniki, napisał na Twitterze "znakomici kibice i świetna atmosfera". To było mocne votum za powrotem żywiołowego dopingowania na stadionach. Gdy w rewanżowym meczu race poleciały na boisko i w sektor Legii, mój szef dostał pewnie kilka ironicznych SMS od ludzi, którzy są przeciwni łagodzeniu prawa. "Proszę bardzo, podoba ci się?", "fajne race dzisiaj były?". Nie byłem w pobliżu prezesa w tamtym momencie, ale przez pierwsze parę minut zastanawiałem się, czy w związku z tym co zobaczył, usłyszał i jakie pytania zadadzą mu dziennikarze, nie stracimy przez to dużego sojusznika. Czy on w dalszym ciągu będzie konsekwentnie będzie się starał wspierać legalizację pirotechniki. Na szczęście jego podejście się nie zmieniło. Przez parę minut miałem jednak obawę.
Przy obecnych przepisach realne jest zalegalizowanie pirotechniki?
- W Gdańsku odbyła się konferencja "pirotechnika jest bezpieczna" i przeprowadziliśmy dość pozytywną rozmowę o tym, jak w obecnym stanie prawnym można zrobić legalne pokazy pirotechniczne na trybunach. I to takie, na które może się zgodzić i strażak i kibic. Powstał plan i trwają prace, by go wdrożyć w życie. Jest nadzieja na to, że jeszcze przed końcem rundy wiosennej będziemy mieli powrót legalnej pirotechniki na polskie trybuny, ze wszystkimi możliwymi zezwoleniami. Jeżeli się uda, to zadbam o to, by gotowa recepta trafiła do wszystkich klubów i stowarzyszeń kibiców.
Czego ci życzyć na koniec?
- (chwila zastanowienia) Nowego stadionu.
Rozmawiał: Neo (Niebiescy.pl)
fot. Archiwum Dariusza Łapińskiego / Niebiescy.pl