Zazwyczaj przeprowadzamy wywiady z piłkarzami, trenerami, działaczami czy prezesami. Tym razem porozmawialiśmy z kibicem. Człowiekiem, który jest fanem Ruchu Chorzów, ale ma także drugą wielką pasję - zdobywanie górskich szczytów. Zapraszamy do przeczytania wywiadu z
Robertem "Szachciokiem" Jańcem, którego historia jest naprawdę niesamowita. Pokazuje, w jaki sposób z samego dna można wejść na szczyt. I to dosłownie.
Jak mógłbyś się przedstawić naszym Internautom?
Robert "Szachciok" Janiec: - Mieszkam w Czeladzi, czyli jestem gorolem (śmiech), ale oczywiście człowiekiem, zwykłym człowiekiem. Mam rodzinę i pracuję jako ratownik górniczy w Kopalni K.W.K Wieczorek, w najpiękniejszej dzielnicy górniczej śląska, w Nikiszowcu. 20 lat w takim miejscu oraz kontakt z kulturą śląską potrafią zmienić człowieka. Są tu wspaniali ludzie, bratnie dusze, prawdziwi przyjaciele w pracy i poza nią. Nauczyłem się tu nawet godać po śląsku (śmiech).
W jaki sposób zostałeś kibicem Ruchu Chorzów?
- Fanem Ruchu jestem od dawna, jeszcze jak grali Gilewicz i Gęsior, potem Śrutwa i Bizacki, ale takim prawdziwym kibicem jestem od dziesięciu lat. Postaram się krótko odpowiedzieć, jak do tego doszło... Najpierw koledzy z pracy powiedzieli, że już tak długo z nimi obcuję, że przyszedł czas na chrzest "Oberschlesien". Spotykaliśmy się po pracy przy piwie lub flaszeczce i na jednej z imprez powiedzieli mi, że pora na moje chrzciny. Musiałem wypić miksturę z: wódki, octu, keczupu, oleju, majonezu, grzybów, ogórków i wszystkiego, co było jeszcze na stoliku. Jakoś udało mi się nie zwymiotować (śmiech).
Na Cichą pojechałem z kolegą. Miałem tablice rejestracyjne typowo gorolskie, więc była obawa, ale nic się nie stało ani ze mną, ani z moim autem. Zostałem miło przyjęty przez innych kibiców. Potem były kolejne mecze. Najlepiej wspominam derby. Na każdych jest fantastyczna oprawa. Byłem także na turnieju w Spodku, gdzie była duża awantura.
Poza Ruchem masz jednak jeszcze jedną pasję.
- Od zawsze kocham góry. Naturalne środowisko górskie jest niesamowite. Kiedy jestem w górach, cieszy mnie każde zjawisko, np. dzięcioł, który stuka dziobem w korę drzewa, lisy, dziki, sarny, łosie, kozice, zaspy śnieżne, wiatr, cisza itd. Góry uczą pokory, dystansu do życia. Jest tam czas na przemyślenie swojego życia, postępowania zgodnie z zasadami.
Od jak dawna chodzisz po górach? Ile odbyłeś już wypraw, jak często się one odbywają i jakie szczyty już zdobyłeś?
- Przygoda z górami zaczęła się od moich... problemów z alkoholem. Chciałem żyć normalnie jak inni, wiedziałem, że moja rodzina przeze mnie cierpi, że dalej tak nie mogę postępować. Były problemy w pracy, zapaście alkoholowe, utraty przytomności i myśli samobójcze. To było moje dno. W 2008 roku rozpocząłem próbę leczenie odwykowego. Walka z samym sobą i upartość dały iskierkę nadziei. Zaczęło się udawać. Od zawsze dużo satysfakcji dawał mi sport. Grałem kiedyś w piłkę, ale wtedy wygrał alkohol. Teraz to ja wygrywam.
Po wysokich górach chodzę od 2008 roku. Początki chodzenia po górach były z PTTK w K.W.K Wieczorek. Zacząłem od samotnych wejść, a na wysokie góry postanowiłem wejść z Polskim Klubem Alpejskim. Najpierw były Tatry Wysokie: Gerlach (2655 m n.p.m.), Lodowy Szczyt (2627 m n.p.m.), Łomnica, Mięguszowiecki Szczyt, Zmarzły, Czarny, Pośrednia Grań, Świnica i inne. W 2009 roku pojawił się pomysł wejścia na Mont Blanc (4810,45 m n.p.m.) w Alpach we Francji, który zaliczany jest do Korony Ziemi. Udało mi się, ale do tej wyprawy nie byłem dobrze przygotowany. Miałem mało czasu, jednak moje motto to hasło: musisz być twardy jak piaskowiec.
Później wchodziłeś pewnie coraz wyżej.
- W 2010 roku wszedłem na Elbrus (5642 m n.p.m.) w Rosji, zaliczany do Korony Ziemi, a w 2011 roku samotnie na Aconcagua (6962 m n.p.m.) w Ameryce Południowej. Udało mi się wejść także na najwyższy szczyt Dolomitów - Marmoladę (3343 m n.p.m.), Triglav w Słowenii (2864 m n.p.m.), Czeget w Rosji (3040 m n.p.m.), Ilinizas Norte (5126 m n.p.m.), Cotopaxi (5897 m n.p.m.) oraz Corazon (4790 m n.p.m.) w Ekwadorze. Marzę o całej Koronie Ziemi, ale finansowo chyba nie dam rady. Koszta są zbyt duże, ale przecież wiara czyni cuda... Staram się robić jedną wyprawę na rok. Na razie się udawało. W 2012 roku miałem już zorganizowaną wyprawę na najwyższy szczyt Ameryki Północnej - McKinley (6194 m n.p.m.), ale na tydzień przed wyjazdem zasnąłem za kierownicą i wbiłem się w drzewo. Połamałem się, nogi dostały najmocniej i było po wyjeździe. Pieniędzy już mi nie zwrócono, bolało mocno, że nie mogę jechać, ale liczy się to, że żyję. Góry nie uciekną.
Z której wyprawy jesteś najbardziej dumny i dlaczego?
- Z tej na Aconcagua, bo szczyt zdobywałem sam i dla swojej rodziny. Bez niej bym był nikim i na pewno by mnie już na tym świecie nie było.
Skąd pomysł, by na każdy szczyt zabierać ze sobą flagę z herbem Ruchu? Czy zostawiasz także coś po sobie na szczytach?
- Idąc w góry każdy ma ze sobą jakiś talizman szczęścia. Ja miałem zawsze krzyżyk ze specjalnego kamienia, lecz spadł mi i pękł, więc postanowiłem zabierać fanę "Niebieskich". To wspaniały pomysł, o którym myślałem razem z kumplami. Oni się cieszą w pracy, a ja jestem dumny, że mogę ją tak wysoko zaprezentować, że powiewać będzie wszędzie, gdzie jestem.
Flagi nigdy nie zostawiam na szczycie, bo na wysokości pada ostry śnieg, zamarznięty lód, które szybko by ją zniszczyły. Zawsze robię jednak zdjęcia. W Argentynie miałem zostawić na szczycie pewien drobiazg. Poprosiła mnie o to koleżanka, której syn zmarł nagle. On kochał góry. Niestety, w drodze na szczyt na wysokości 5800 metrów zostawiłem plecak z tą rzeczą, ale to miejsce było piękne. Był tam metalowy krzyż z Jezusem w samym słoneczku. W drodze powrotnej zostawiłem pamiątkę pod kamieniami przy krzyżu, pomodliłem się i poszedłem dalej.
Pewnie zdarzyło ci się wchodzić na szczyt w momencie, gdy Ruch rozgrywał swój mecz. Co wtedy robiłeś? Jest sposób na to, by dowiedzieć się, jaki był wynik spotkania, gdy jesteś w trakcie wyprawy?
- Kontakt ze światem jest trudny, ale kiedy tylko jestem w mieście, to szukam kafejki internetowej. Sprawdzam jak grał Ruch, a w trakcie przerwy w rozgrywkach czytam, czy kogoś kupili lub sprzedali.
Znasz innych kibiców Ruchu, którzy mają tę samą pasję?
- Niestety nie, a szkoda, bo razem by było raźniej.
Co przynosi ci zdobywanie szczytów? Tylko satysfakcję, czy może coś jeszcze?
- Dodaje mi odwagi, uczy pokory, pozwala poznać samego siebie, jak się zachowam w trudnych warunkach, gdy jest -40 stopni Celsjusza, a przy dużym wiaterku odczuwa się to jak -50 i więcej. Czuję się tam wolny i szczęśliwy. Wejście na szczyt to nie wszystko, bo trzeba jeszcze z niego zejść. Na dole czeka na ciebie rodzina, która cię kocha i o tym muszę pamiętać. Sztuką jest wejść i zejść, a 80% wypadków w górach jest przy zejściach.
Polecam wszystkim kibicom podjęcia próby wejścia na szczyt, niekoniecznie bardzo wysoki. Warto doznać tej chwili szczęścia, radości z wejścia i podziwiania piękna ze szczytu. Jeżeli mnie się udało, to dlaczego wam ma się nie udać? Każdy może się zmienić, każdy z nas może być lepszym człowiekiem.
To by było na tyle... Cieszę się, że mogłem się podzielić z wami moimi przygodami życiowymi. Kiedyś nie miałbym o czym powiedzieć, ale teraz jest inaczej. Życzę wszystkim wszystkiego najlepszego, dużo radości z polskiego futbolu, dużo bramek, piłkarzom samych setek i żadnych kontuzji, a trenerowi Zielińskiemu wytrwałości.
Rozmawiał: Neo (Niebiescy.pl)
Robert na szczycie czynnego wulkanu Cotopaxi (5897 m n.p.m.), w Ekwadorze w Ameryce Południowej.
"Szachciok" na Elbrus (5642 m n.p.m.), czyli najwyższym szczycie Kaukazu.
Djebel Chambi, najwyższy szczyt Tunezji (1544 m n.p.m.).
Czeget w Rosji (3040 m n.p.m.).
Kazbek w Gruzji (5033,8 m n.p.m.).
Już po naszej rozmowie Robert wybrał się na kolejną wyprawę. Z flagą Ruchu wszedł na Kilimandżaro (5895 m n.p.m.), najwyższy szczyt Afryki, który leży w Tanzanii przy pograniczu z Kenią...
fot. Archiwum Roberta Jańca
Zapraszamy także na stronę
www.RobertJaniec.pl