- Najbardziej czekam na derby z Gieksą. Pięć lat temu przyleciałem specjalnie z Anglii, gdzie wtedy pracowałem, choć wiedziałem, że i tak nie wejdziemy w Katowicach na stadion. Jeśli wszystko wyjdzie tak, jak planujemy, wielkim wydarzeniem może być też mecz z Wisłą - u siebie, w okolicach urodzin. Trochę zależy pewnie od tego, na jakiej pozycji będziemy w tabeli, jakie będą nastroje. Ale jesteśmy dobrej myśli, bo jak śpiewała Sektorowa Sekta: "W drodze na szczyt nas nie zatrzyma nikt" - mówi
Marcin Stokłosa, wiceprezes Ruchu, który udzielił wywiadu dziennikowi "Sport". Prezentujemy wybrane fragmenty rozmowy.
W 2019 roku była trzecia liga, klub nad przepaścią, strajki pracowników i zawodników, mecze rozgrywane przy pustych trybunach z powodu bojkotu kibiców. Dziś Ruch znajduje się w przededniu inauguracji pierwszej ligi.
Marcin Stokłosa: - Te trzy lata minęły jak z bicza strzelił. Przemiana jest ogromna. Byłem jedną z kilku osób, która wtedy prowadziła bojkot kibiców, żywo w tym uczestniczyła. Później, jako członek rady nadzorczej, cały czas znajdowałem się przy klubie. Fajnie, że ten czas został potwierdzony dwoma awansami. Stało się to dzięki temu, jacy ludzie zebrali się w Ruchu i wokół niego.
Jacy to ludzie?
- Tacy, jak prezes Seweryn Siemianowski czy Marek Godziński (pełnomocnik zarządu – dop. red.), który praktycznie od trzech lat pełni w Ruchu wolontariat. To niesamowite, wręcz nienormalne. Ale tu trzeba nienormalnych ludzi. Markowi osobiście bardzo wiele zawdzięczam. Jest moim mentorem, to człowiek z olbrzymim doświadczeniem biznesowym. Dzięki niemu codziennie mam się od kogo uczyć. Kiedyś powiedział to o mnie, a ja powiem to samo o Marku – największą korzyścią tego, że znalazłem się tak blisko Ruchu, jest to, że go poznałem. Choć… początek tej znajomości nie był łatwy. Od razu mieliśmy „spinę”. Poszło o jakąś licytację.
Z perspektywy czasu wiem, że nie miałem wtedy racji. Marek przekazał do klubu swoje koszulki, na czym klub zarobił. Zderzyły się wtedy dwa mocne charaktery i tak zostało do teraz. Często się nie zgadzamy, dyskutujemy, mamy inny pogląd na tę samą rzecz. Ale na zewnątrz zawsze wychodzimy ze wspólnym celem. Tylko gdy jest żywa dyskusja, można się czegoś nauczyć, wyciągnąć coś od drugiej osoby, wyjść do świata z dobrym pomysłem. Trzeba też zdać sobie sprawę, że aby klub działał tak, jak działa, cierpią nasze rodziny, nasz czas prywatny, którego nie ma prawie w ogóle. W zeszłym sezonie zaliczyliśmy wszystkie wyjazdy i przejechaliśmy za drużyną jako zarząd dokładnie 11 828 km – oczywiście dla klubu bezkosztowo. Każdy z nas wie, na co się pisał.
Zaangażowanie pracowników, wolontariuszy, kibiców jest ogromne. Grupa, która zaczęła bojkot, jeszcze istnieje. Cały czas toczą się dyskusje, co można poprawić, ludzie zastanawiają się, jak pomóc Ruchowi. To jest super. Widzimy, jak pomagają nam fankluby, emigracja i stowarzyszenie Wielki Ruch. Cała społeczność dostrzega to, co dzieje się w klubie, dlatego tak pomaga, angażuje się. Jestem dumny, że mogę w tym uczestniczyć i wywodzę się z tego środowiska. Nigdy nie będę się wstydził, że jestem ze środowiska kibiców. Nawet jeśli moja przygoda z pracą w zarządzie się skończy, dalej będę chodził na mecze, jeździł na wyjazdy. Jestem fanatykiem. Tak będzie zawsze.
(...)
Od stycznia jest pan wiceprezesem Ruchu. Pomyślałby pan kiedyś, że tak się to może potoczyć?
- Nigdy. Zawsze chciałem być piłkarzem, na pewno nie miałem w głowie tego, by zarządzać. Będąc na trybunach, nie zastanawiałem się, jak to się dzieje, że to wszystko się jakoś kula. Po prostu – mają być pieniądze, mają być fajne transfery, ale w jaki sposób – o tym nie myślałem. Pewnie wielu kibiców w ten sposób podchodzi do tematu, takie jest ich prawo. Płacą za karnety, bilety i wymagają.
Nie spodziewałem się, że znajdę się w radzie nadzorczej jako przedstawiciel kibiców. Nie byłem wtedy pierwszym wyborem. Z biegiem czasu coraz mocniej wszystkiego się uczyłem, sporo na to poświęciłem. Przyszedł czas, w którym prezes Siemianowski potrzebował już oficjalnego wsparcia, drugiego członka zarządu. Miło, że udziałowcy się na to zgodzili, zapewne dostrzegając też moją determinację i przemianę.
Jaki pan był?
- Zero-jedynkowy. Nie szedłem na kompromisy – i nadal nie pójdę na żaden zgniły, dopóki będę w Ruchu. Podtrzymuję, że jeśli tylko stanie się cokolwiek złego, przytrafi się jakaś krzywa akcja w klubie, to będę pierwszy, który głośno o tym powie, będzie próbował to naprawić. I jeśli uznam, że się nie da – to odejdę. Byłem wybuchowy, uparty. Przez 2,5 roku spędzone z Markiem w jednym biurze nauczyłem się wiele, w wielu dziedzinach. Zarządzanie ludźmi, negocjacje – ale też panowanie nad swoimi emocjami.
(...)
W relacjach z kolegami z trybun trudno było wyznaczyć taką granicę, by nie zrobił się z pana działacz w garniturze?
- I tak zawsze śmiali się, że chodzę w koszuli i jestem elegancikiem! Ale to tak pół-żartem. To zawsze będą moi koledzy. Mam szacunek do tego, co robią, jak jeżdżą, dopingują, jak się angażują – to zawsze, nie tylko dla mnie, będzie top w kraju. I nie tylko w kraju. Gdy zostałem nominowany na wiceprezesa, na niektórych kibicowskich fanpage’ach pisano o tym w taki sposób, że byłem aż wzruszony. Czuję wsparcie.
Na pewno inaczej byłoby, gdyby ludzie widzieli, że dostałem się na to stanowisko i na nim jestem, bo jestem. Ale ja angażuję się na 1920 procent, jestem reprezentantem kibiców, nie mogę ich zawieść. Jasne, ze pewne informacje muszę zostawiać dla siebie, ale w tej kwestii jest pełne zrozumienie. Zwłaszcza w okresie transferowym praktycznie codziennie znajomi ciągną mnie mocno za język. Nawet najbliższym staram się o tych kwestiach wiele nie mówić, bo transfery lubią ciszę i wygadać się nie można.
Co do spraw finansowych, to pierwszeństwo zawsze ma giełda i publikowane na niej przez klub komunikaty. Ale wiele razy powtarzaliśmy, że jeśli kibic Ruchu chce się czegoś więcej dowiedzieć, to na Cichej drzwi są zawsze otwarte. Również dla tych, którzy chcą pomagać, a jest ich wielu, za co jestem im bardzo wdzięczny. Tu ciekawostka: w dniu meczowym klub nie ponosi żadnych kosztów obsługi, oprócz tych wymaganych koncesjami – typu ochrona czy służba medyczna.
(...)
Czy z racji faktu, że pograł pan trochę w piłkę na III-ligowym poziomie, czuje pan dodatkową odpowiedzialność za to, co dzieje się z Ruchem na boisku?
- Odpowiedzialność jest zbiorowa. Taką przyjęliśmy zasadę, że jako zarząd decydujemy o wszystkich transferach wraz ze sztabem. Do mnie należy proces negocjacji, kontaktu z zawodnikiem czy agentem, zachęcenie do przyjścia, pokazania dobrych stron i wynegocjowania jak najlepszej dla klubu umowy. Dobór chłopaków? To dzieje się wspólnie. Przez cały poprzedni sezon sporo analizowaliśmy, dyskutowaliśmy ze sztabem. Często opinie w kontekście transferu są różne, a decyzja musi zapaść.
Mamy taką zasadę, że każdego zawodnika oglądamy wszyscy i musi uzyskać jednomyślne poparcie, żeby przejść do następnego etapu. Na pewno nie jest tak, że czuję się jakimś dyrektorem sportowym. Nie mamy go i uważam, że w tym momencie to właściwe podejście. Ja dotknąłem piłki, prezes Siemianowski grał w ekstraklasie, Marek ma bardziej analityczne spojrzenie, wczytuje się w statystyki, a sztab jest bardzo doświadczony, zna się na swojej robocie i wie, czego chce, więc łatwo nam się dogadać. To nam w zupełności wystarcza. Oczywiście ten proces, zabiera też ogrom czasu, ale jest to kluczowa pozycja w egzystencji klubu i nie stać nas na zbyt wiele pomyłek.
Z jakiego transferu jest pan najbardziej dumny?
- Odpowiem inaczej: jestem dumny z tego, że w końcu zapracowaliśmy na czas, kiedy to piłkarze sami chcą przyjść do Ruchu. Traktują to jako szansę na dalszy rozwój kariery, postrzegają nas jako klub stabilny i wypłacalny. Inną sprawą jest też, że jesteśmy konsekwentni, mamy ustalone swoje zasady, których się zawsze trzymamy, o czym przekonało się już całkiem spore grono piłkarzy i trenerów.
Nikt nie jest większy od Ruchu.
- Dopóki tu jesteśmy, taka właśnie będzie zasada. Wspomnę jeszcze o czymś, co nie było transferem, a reakcją: zimą przeprowadziliśmy rozmowę z Danielem Szczepanem. Gdy gadaliśmy niedawno, przyznał się, że wtedy, idąc schodami w górę, do gabinetu prezesa, bał się, że chcemy go zwolnić. Było wręcz odwrotnie. Przez kilkanaście minut wysłuchiwał od nas słów wsparcia. Widzieliśmy, jaką pracę wykonuje na boisku, ile daje drużynie, a przecież pojawiały się głosy, że jest nieskuteczny i musimy znaleźć napastnika. Odpowiadaliśmy, że spokojnie.
Okazało się, że wiosną „Szczepek” odpalił. To historia, z której jesteśmy zadowoleni. Generalnie tak podchodzimy do codziennego funkcjonowania: stawiamy na dialog i zachęcamy do otwartej komunikacji. Przez lata w Ruchu nie było szczerości, a my po prostu rozmawiamy, nie zostawiamy pewnych rzeczy z tyłu głowy. Jesteśmy uczciwi, nie obiecujemy rzeczy nie do spełnienia i tego też oczekujemy od innych.
(...)
Ekstraklasa to coś, co jest zarówno blisko, jak i daleko?
- Przede wszystkim bardzo mnie cieszy, że swoją pracą doprowadziliśmy do tego, iż dostaliśmy licencję na pierwszą ligę w pierwszym terminie. Samo się to nie zrobiło. Musieliśmy się przygotować do tego procesu odpowiednio wcześnie i wydeptać ścieżki w wielu miejscach.
Przykładowo – trzeba było zapłacić ponad 100 tysięcy złotych. Niektórym kibicom czy piłkarzom z zewnątrz może się wydawać, że już wszystko jest idealnie, a ta licencja to najlepszy przykład, że jeszcze mierzymy się z dawnymi zobowiązaniami. W tym wypadku chodziło o ZUS za lata 2012-15. Po awansie do drugiej ligi mówiliśmy, że będą w niej kluby o większych możliwościach, jak Motor, Chojniczanka, Stal Rzeszów. Z biegiem czasu cel się zbliżał, przed barażami byłem w ogromnym stresie.
Łatwiej było mi sobie wyobrazić, że nie awansujemy. Awans? To wydawało się zbyt piękne, a ja wolę podchodzić do tematu na chłodno. I podobnie, na chłodno, czekam na start pierwszej ligi. Zdaję sobie sprawę, że to będzie bardzo ciężki sezon. Dlatego tak wcześnie zaczęliśmy dokonywać transferów. Mam nadzieję, że się obronią. Zobaczymy, co nas zastanie w tej lidze, ale jak zawsze: nasza wiara niezachwiana.
(...)
To wyzwanie, by wzrost poziomu sportowego nie zabijał tego chorzowskiego, niebieskiego ducha?
- Nie jest to łatwe zadanie, ale staramy się dobierać do szatni wojowników, których nie trzeba motywować do zostawiania serca na boisku. W doborze zawodników na pierwszym miejscu zawsze jest poziom sportowy, ale każdemu zadajemy też magiczne pytanie: "Czy chcesz grać w Ruchu?". Albo ktoś odpowiada z przekonaniem, albo się waha.
Mieliśmy takiego chłopaka, wychowanka, który odparł: „Tak, ale na moich warunkach”. To nie był koniec rozmowy, ale poszła w złym kierunku i już go dzisiaj z nami nie ma. Swoją drogą – pytałeś o moją przemianę. Powyższy przykład jest jej dowodem, bo kiedyś temat byłby zamknięty już po tamtej odpowiedzi (śmiech).
Przeciwieństwo tej historii to rozmowa z Przemkiem Szurem, którego ściągnęliśmy z Raduni. Gdy do niego zadzwoniłem, usłyszałem w głosie euforię. „Ja cały czas myślałem o Ruchu!” – powiedział. Miał różne opcje z pierwszej ligi, gwarantujące lepsze warunki. Przemek jednak ciągle dopytywał agenta o Ruch. Znał przyśpiewki, oglądał kulisy. Takich ludzi staramy się pozyskiwać do klubu. Z Arturem Pląskowskim chodziłem do klasy, prezes Siemianowski był naszym wychowawcą. Dziś jesteśmy w Ruchu. Czasem aż się nie dowierza, jak to nasze niebieskie życie się toczy.
źródło: Sport