- Zaufałem trenerowi Edwardowi Lorensowi i nie zawiodłem się. Jestem mu wdzięczny, że sprowadził mnie na Cichą - opowiada
Jakub Wierzchowski, który reprezentował barwy Ruchu Chorzów w latach 1999-2001. Kibice Niebieskich zapamiętali go jako bardzo dobrego golkipera.
Zapraszamy do przeczytania fragmentów wywiadu, jaki ukazał się na portalu Weszlo.com.
Powiedział pan kiedyś, że dobrze by było, żeby trener potrafił też być trochę kolegą.
Jakub Wierzchowski: - Mówię to z doświadczenia piłkarskiego, trenera młodzieży i trenera pracującego przez dwa lata z bramkarzami Górnika Łęczna. Zawsze wolałem, jeśli mój trener - przykładowo Ryszard Kołodziejczyk w Ruchu Chorzów - traktował mnie po partnersku. Tak teraz myślę, że "partner" to chyba nawet lepsze określenie niż "kolega". Wiedziałem, że mogę na trenera Kołodziejczyka liczyć, o wszystkim mu powiedzieć, że mam jego pełne wsparcie. Pracując w Łęcznej z Sergiuszem Prusakiem, Kubą Giertlem czy Pawłem Sochą, starałem się w ten sposób podchodzić do naszych relacji.
(...)
Przechodził pan do Wisły Kraków, gdy Bogusław Cupiał rozpoczynał zbrojenia i budowę potęgi na krajowym podwórku. To chyba w pewnym sensie stanowiło pana przekleństwo przy Reymonta i uniemożliwiło mocniejsze pokazanie się.
- Wisła zmontowała bardzo silną kadrę, graliśmy o najwyższe cele. Pozostawało mi siedzenie na ławce przez półtora roku, ale wychodzę z założenia, że wszystko w życiu jest potrzebne. Czas w Wiśle też mi się przydał. Dużo się nauczyłem, poznałem fajnych ludzi, przebywałem w drużynie z kapitalną atmosferą. Kiedy przechodziłem do Ruchu Chorzów, mając raptem 22 lata, byłem już otrzaskany z Ekstraklasą. Oczywiście nie w sensie gry, tylko całej otoczki związanej z rywalizacją na najwyższym polskim poziomie, nie czułem się jak debiutant.
Mało kto pamięta, że pan początkowo Wiśle odmówił.
- W Krakowie nalegali na 10-letni kontrakt. Nie chciałem się tak długo wiązać z jednym klubem. Mówiłem już wcześniej, jakie były moje marzenia. Wybiegając myślami dekadę do przodu, wyobrażałem sobie, że będę bronił w Borussii Dortmund. Wisła zrobiła jednak kolejne podejście i dogadaliśmy się, podpisałem kontrakt na cztery czy pięć lat.
Jak już pan zadebiutował w lidze, od razu błysnął, broniąc dwa karne z Polonią Warszawa.
- Fajnie się ułożyło. W Wiśle łącznie rozegrałem trzy ekstraklasowe mecze, po dwóch znajdowałem się w jedenastce kolejki. Nawet to pokazuje, że czasu nie marnowałem i solidnie pracowałem.
Tym bardziej musiał pan być sfrustrowany, kiedy ponownie lądował na ławce.
- Na pewno. Byłem jeszcze młody, ale już bardzo pewny siebie, znałem swoją wartość. Na dłuższą metę nie widziałem możliwości, żebym nie grał. Stało się inaczej, więc odszedłem do Ruchu, gdzie szybko zostałem numerem jeden.
(...)
Kiedy zaczął pan błyszczeć w Ruchu, media pisały o możliwości powrotu do Wisły.
- Pojawił się taki temat, Wisła nadal była bardzo dobrym klubem, ale nie chciałem wracać. Mierzyłem dalej, do przodu. Ani odrobinę nie zmieniłem podejścia, marzenia ciągle mnie napędzały.
Do Ruchu przeszedł pan z dnia na dzień. Mówił pan, że nawet nie wiedział, na jakiej zasadzie zmienił barwy - czy chodziło o wypożyczenie, czy wolny transfer, czy transfer gotówkowy.
- Trenowałem, czekałem na rozwój sytuacji. Wiedziałem, że powrotu do Wisły nie mam, a nawet gdybym miał i tak wolałbym odejść. Zaufałem trenerowi Edwardowi Lorensowi i nie zawiodłem się. Jestem mu wdzięczny, że sprowadził mnie na Cichą.
Chyba nie będzie kontrowersją stwierdzenie, że dwa lata spędzone w Chorzowie były najlepszym okresem w pana karierze.
- Bez wątpienia wtedy było o mnie najbardziej głośno. Miałem też bardzo dobry okres w Wiśle Płock i Górniku Łęczna, ale moja osoba nie wzbudzała już takiego zainteresowania. I tak jak powiedziałem, że do czasów Wisły Kraków raczej nie wracam, tak często wracam do chorzowskich czasów. Kapitalny okres pod wieloma względami. Rozegrałem dwa świetne sezony.
Względy finansowe akurat się w tym nie mieszczą. Po latach wyszedł pan z Niebieskimi na zero?
- Do dziś nie wyszedłem i nie wiem, czy kiedykolwiek się uda. Mimo to Ruch wspominam wspaniale - kibiców, atmosferę w drużynie, nasz poziom piłkarski i wyniki.
Jeszcze będąc w Ruchu zadebiutował pan w reprezentacji i od razu się przydał.
- Fajne wspomnienia, bo wszedłem raptem na pięć ostatnich minut z Islandią i udało mi się zaliczyć bardzo ważną interwencję, utrzymującą wynik 1:0. Super debiut, został zapamiętany. Było to duże przeżycie, jako młody zawodnik zacząłem poznawać ten wielki piłkarski świat. Miałem okazję trenować z ludźmi, których od dłuższego czasu podziwiałem. Spełnienie marzeń.
Jak pan wchodził do kadry przy takich postaciach jak Jerzy Dudek czy Adam Matysek? Pewny siebie czy jednak bardziej stojąc w kącie "dzień dobry, Kuba jestem"?
- Znałem swoją wartość, ale trenując w takim towarzystwie podchodziłem do wszystkiego z pełną pokorą. Chciałem się uczyć, na to byłem nastawiony.
(...)
Transfer do Werderu musiał pan sobie wywalczyć.
- Pojechałem na kilkudniowe testy, klub sprawdzał paru bramkarzy. Wypadłem bardzo dobrze. Zacząłem mocno wierzyć, że się na mnie zdecydują.
To był być może pierwszy transfer w Polsce, który oficjalnie wszem i wobec firmowała agencja menadżerska. W tym wypadku Profus Management. Jak duże były jej zasługi dla całej transakcji? Ona zainteresowała Niemców Jakubem Wierzchowskim?
- Tego nie wiem i pewnie się nie dowiem. Kilka tygodni przed testami usłyszałem, że obserwują mnie kluby zachodnie. Prawda jest taka, że byłem w niesamowitym gazie, broniłem super i czułem się bardzo pewnie. Ruch walczył o utrzymanie, a w jednej rundzie potrafiłem zatrzymać trzy czy cztery karne, byłem widoczny. Nie zastanawiałem się jednak, czy ktoś coś załatwia, popycha jakieś sprawy do przodu. Całe życie skupiałem się na piłce, wychodząc z założenia, że jeśli będę robił coś dobrze, ktoś to zauważy.
(...)
Podkreślał pan wielokrotnie swoją pewność siebie. Czy ona w chwili opuszczania Werderu została zachwiana?
- Musimy pewne sprawy rozdzielić. Mamy pewność siebie cwaniacką, niczym niepotwierdzoną. Jest także pewność siebie, gdy człowiek wie, ile potrafi, że umie dużo, ale jednocześnie ma świadomość własnych ograniczeń. Ludzie często pytali, czy warto było wyjeżdżać. Opuszczałem Ruch z przeświadczeniem, że będę grał w Bundeslidze, byłem tego pewny. Przegadałem to z żoną. Doszliśmy do wniosku, że może stracę mistrzostwa świata w roli rezerwowego, ale kiedyś siadając w fotelu przy kominku nie będę musiał sobie wyrzucać, że miałem szansę i nie podjąłem rękawicy. Tego bym najbardziej żałował. Mówię szczerze: nie żałuję ani jednego dnia w Niemczech. To była lekcja życia, po której ugruntowałem swoją mentalność, twarde stąpanie po ziemi. Wiedziałem, że nigdy nie będę grał nogami jak Van der Sar, ale z drugiej strony utwierdziłem się w tym, że jestem bardzo dobry na linii czy w sytuacjach jeden na jeden, co pozwalało jeszcze lepiej wykorzystywać te atuty. Potrzeba lat, żeby dojść do takiej świadomości i to mi dała Brema. Czasami, żeby dojrzeć, trzeba dostać po nosie, zawsze jednak otrzepywałem się i mądrzejszy szedłem dalej.
źródło: Weszlo.com