Grał z Arkadiuszem Milikiem, w wieku 13 lat wyjechał do Anglii, otarł się o wielki Liverpool, a nim drugi raz znalazł się na Wyspach, w ramach rozgrywek III ligi strzelił dwa gole przy Cichej rezerwom ukochanego Ruchu, którego fanatykiem był od małego. Bardzo kręta była droga, jaka wiodła Marcina Stokłosę do pracy przy klubie i roli przedstawiciela kibiców w radzie nadzorczej Niebieskich, którą pełni od listopada.
- Początki rozmów kibiców z akcjonariuszami były bardzo trudne. Jeszcze kilka miesięcy temu wcale nie traktowano nas poważnie. Z czasem jednak prezes Zdzisław Bik - bo przede wszystkim z nim mieliśmy do czynienia - powoli się do nas przekonywał. Pomoc przy wyborze nowego trenera czy spełniona obietnica poprawy frekwencji - to wszystko miało wpływ, że jesteśmy postrzegani jako ludzie, z którymi można rozmawiać. Nie jesteśmy stereotypowymi kibolami. To, by "człowiek kibiców" znalazł się w radzie nadzorczej, było jednym z naszych postulatów. Nawet bez tej funkcji latem i jesienią robiłem bardzo dużo. Byłem na praktycznie wszystkich spotkaniach czy to w mieście, czy z prezesem Bikiem, pozostałymi akcjonariuszami. Teraz chcę być łącznikiem między nimi, klubem a kibicami. Wiadomo, że nie o wszystkim mogę mówić, bo obowiązują mnie klauzule, ale transparentność to coś, co powinno nam przyświecać. Wydaje mi się, że w całej historii Ruchu jeszcze się nie zdarzyło, by kibice byli tak blisko, choć wpływ na to ma też niski poziom rozgrywkowy. W ostatnich latach zraziliśmy się do ludzi zarządzających klubem, który teraz trzeba odbudować. Prezes Siemianowski to super osoba. Wierzę, że z pomocą kibiców będzie potrafił to zrobić. Wizerunek Ruchu już się powoli zmienia - mówi Stokłosa.
27-latek ma swój niemały udział w tym, że trenerem Niebieskich jest dziś Łukasz Bereta. Jesień pokazała, że przy Cichej dokonano nieoczywistego, ale trafnego wyboru, bo drużyna pod wodzą 29-latka uplasowała się na pozycji wicelidera III-ligowej tabeli.
- Łukasza prywatnie znam od dawna. Graliśmy razem w juniorach. Wiem, że to wielki profesjonalista, który zainwestował w siebie mnóstwo pieniędzy i cały czas się rozwija. Był dla mnie idealnym kandydatem na trenera. Jako przedstawiciel kibiców byłem oddelegowany do komisji wybierającej latem szkoleniowca, prócz mnie byli w niej jeszcze m.in. dyrektor Krawiec czy ówczesny prezes Chrapek. Podczas jednego z posiedzeń "przesłuchiwaliśmy" trenera Smyłę. On ostatecznie Ruchowi podziękował. Pamiętam, gdy usłyszał o pomyśle zatrudnienia Łukasza. Powiedział: "O, Beret! To super pomysł". Na razie się to sprawdza, ale wiemy, jak specyficzna to praca. Przecież mogą przyjść trzy, cztery porażki - i będzie po człowieku. Dlatego daliśmy sobie wzajemnie czas na zbudowanie drużyny - opowiada przedstawiciel kibiców w radzie nadzorczej Ruchu. W trudnym letnim okresie wraz z innymi kibicami starał się pomagać sztabowi, kupując wody na trening czy współorganizując sparing ze Stalą Rzeszów.
Stokłosa próbował swych sił w futbolu. Grał na prawej pomocy albo w ataku, jest wychowankiem Rozwoju Katowice. Urodził się w 1993 roku, czyli jest rok starszy od Arkadiusza Milika. - Arek, Konrad Nowak czy Wojtek Król zawsze grali w starszej lidze, na niejeden turniej jechaliśmy wspólnie. Nagrody zgarnialiśmy na przemian - uśmiecha się rozmówca "Sportu".
- Ostatecznie przeszedłem do UKS-u Ruchu. Byłem w kadrze Śląska, od gimnazjum chodziłem zatem do klasy sportowej wojewódzkiej w szkole nr 21. Moim trenerem był m.in. Seweryn Siemianowski. Gdy nas obejmował, to było nas na konsultacjach około setki. Powiedział wtedy: "Jeśli choć jeden z was zagra kiedykolwiek w ekstraklasie, to będzie sukces". Pomyślałem wtedy: "Co ten chłop gada, przecież ja tu zaraz karierę zrobię!". Ładowałem wtedy po 10 goli na mecz, graliśmy z AKS-em czy Józefką. Faktycznie wyszło tak, że z naszej ekipy w ekstraklasie jakoś zaistnieli tylko Michał Koj i Adam Wolniewicz. A nazwisk było wiele, rocznik silny, laliśmy wszystkich - przyznaje członek RN Ruchu.
Ważnym epizodem w jego życiu była... Anglia. Lądował tam na dłużej dwukrotnie. Raz - mając 13 lat! - Wyjechałem z kolegą do Liverpoolu, do jego ojca. Wstępnie - na wakacje. Któregoś dnia, gdy graliśmy w parku, zauważył nas jakiś gość i zaprosił na trening. Szkółka nazywała się Millenium FC. Pojechaliśmy z tym zespołem na turniej do Holandii, tam wybrano mnie najlepszym zawodnikiem, a wszystko to obserwował skaut... Liverpoolu. Tego normalnego, prawdziwego. Podpisałem tam taki 6-tygodniowy kontrakt, tzw. "trial". Znalazłem się w innym świecie, w pięknej, wielkiej bazie z 10 boiskami. Obok mnie przechodził Jamie Carrahger... Mniej więcej w połowie tego "triala" dostałem powołanie do reprezentacji Polski. Nie miałem obok siebie jakiegoś świadomego gościa, który by mną pokierował, powiedział: "zostań tu, kadra w tym momencie nie jest istotna". A ja... spakowałem się, przerwałem te testy w Liverpoolu, a gdy wróciłem ze zgrupowania, to mi podziękowano. To był największy błąd w moim życiu. Anglię opuściłem ostatecznie po 1,5 roku. Źle się tam poczułem, w szkole nie było łatwo, Polaków traktowano średnio - przyznaje.
Korki rzucił definitywnie w kąt wskutek prześladujących go kontuzji. - Gdybym miał zdrowe nogi, to latem na pewno poszedłbym na ten casting, testmecz zorganizowany przez klub dla chętnych zawodników z niższych lig. Walczyłbym o angaż. Nie gram jednak już ponad trzy lata. Dokuczały mi więzadła, strzelały kolana. Jeszcze w 2018 roku próbowałem coś zdziałać u trenera Marcina Molka w Mikołowie, ale w pierwszym sparingu poszły więzadła. Nawet tego nie operowałem, można z tym żyć - przekonuje Stokłosa.
Teraz codziennie jest przy Cichej, poza członkostwem w RN pracuje też przy klubie jako jedna z osób odpowiedzialnych za działanie klubowej aplikacji mobilnej. - Całe moje życie kręci się wokół Ruchu. Z żoną nieraz się w domu o to kłócimy. Każda z osób będąca w grupie najbardziej zaangażowanych kibiców dobrze to zna. Gdy jesienią trwał bojkot, cały czas dogadywaliśmy spotkania, "wisieliśmy" na telefonach. Choć wróciliśmy na trybuny, to ta grupa się nie rozwiązała. Niezmiennie dyskutujemy o tym, co można poprawić. Wierzymy, że dzięki małym krokom w Ruchu będzie coraz lepiej. Bardzo przeżywam wszystkie mecze. Czasem trudno mi być obiektywnym, wczuć się w skórę piłkarza. Myślę nieraz, że gdybym ja był w danym momencie na boisku, to zrobiłbym coś inaczej. Po ostatnim jesiennym spotkaniu, w Pawłowicach, powiedziałem chłopakom i trenerowi Berecie już pod płotem, że zabrakło mi trochę ognia, jaj. Potem wróciłem jednak do domu, minęło kilka minut i stwierdziłem spokojnie, że czasem tak się zdarza. Runda była super, ale przestrzegam przed hurraoptymizmem. Latem nie zakładaliśmy przecież walki o awans. Śmiejemy się z kolegami, że gdy latami jeździło się na Legię, to wręcz narzekaliśmy, że to powoli staje się nudne. Teraz przychodzi nam jeździć po mniejszych miejscowościach. Ma to swój urok, ale docelowo musimy z tej ligi uciekać. I budować silny Ruch. Wierzę, że ze wsparciem prezesa, udziałowców, miasta, jesteśmy w stanie to zrobić - mówi Marcin Stokłosa.
Cały artykuł znajdziecie na stronie
katowickiego "Sportu".