- Ja już w nic nie wierzę. Chciałem odejść z piłki i założyć garnitur między innymi przez tę sytuację. Przez ostatnie lata piłkarze byli sponsorem tego klubu. Utrzymywali Ekstraklasę i dzięki temu klub istniał. Co więcej - działacze mieli fajne pieniądze dzięki nam. A my mieliśmy najgorsze kontrakty w lidze - opowiada
Łukasz Surma, który przez wiele lat reprezentował barwy Ruchu. Prezentujemy fragmenty wywiadu przeprowadzonego przez portal weszlo.com.
Piłkarz, który rozegrał 559 meczów w Ekstraklasie, pół roku po zakończeniu kariery zostaje grającym trenerem czwartoligowej Watry Białka Tatrzańska. Nie jest to raczej standardowa droga. Co cię skłoniło do takiego ruchu?
Łukasz Surma: - Gdy tylko pojawiła się taka propozycja stwierdziłem, że jeśli w przyszłości chcę być pierwszym trenerem, muszę sprawdzić, czy w ogóle się do tego nadaję. Każdy myśli, że powinienem iść jako drugi trener do wyższej ligi, bo to naturalna droga, ale ja chcę odpowiadać za wszystko w drużynie sam, jakakolwiek byłaby to liga. Po drugie - chciałem jeszcze grać. Nie usłyszałem w głowie gongu, który kazałby mi zakończyć granie. We mnie wciąż jest tyle różnych emocji, które są ze sobą sprzeczne, że... To nie było tak, że ze stuprocentową pewnością podjąłem decyzję: kończę grać i teraz będę się zajmował tym i tym. Samo wyszło. Życie toczy się dalej i człowiek się zastanawia, czy dobrze zrobił. Zwłaszcza, że rzeczy, które robił po karierze, nie do końca pokrywały się z jego wyobrażeniami. Praca z dziećmi jest bardzo ciężka - nie spodziewałem się, że aż tyle trzeba poświęcić na dyscyplinę i cierpliwość. Najpierw trzeba zacząć od tego, by grupa była zdyscyplinowana, a dopiero potem można wdrażać jakieś inne rzeczy. Nie wiem, czy mam na tyle cierpliwości. Jest to na pewno nowe doświadczenie, dlatego cieszę się, że je zdobywam.
Jak wyobrażałeś sobie życie po życiu? Na co się nastawiałeś?
- Nastawiałem się na to, że będę spełniony i odejdę od dużej piłki. Śniła mi się kariera Zbigniewa Bońka, który odchodzi w glorii i chwale, ubiera garnitur i nie musi nic udowadniać. Tak nie jest. Poza tym oczekiwałem, że gdy wejdę do piłki z innej strony, będzie mi dawała nieposkromioną radość. A tak też nie jest. Długo biłem się z tym, że nie miałem co robić. Nie znam dobrego rozwiązania. Jestem na etapie szukania swojej drogi. Stąd moje wątpliwości, gdy mówię na temat trenowania dzieci. Nie uważam absolutnie, by to było uwłaczające, choć to za duże słowo - szacunek dla trenerów, że muszą w takich warunkach pracować. Spodziewałem się po karierze dwóch dróg: albo ubieram garnitur i nie muszę nic robić, albo zostaję przy piłce i sprawia mi to czystą radość. Nie mam ani jednego, ani drugiego. Czekam, aż znajdę drogę, która da mi spokój.
Wierzę, że będzie nią trenowanie seniorów. Może w szatni wśród dorosłych facetów bardziej będę potrafił pozbyć się swoich emocji? Wśród dzieci trzeba jednak bardzo dużo udawać. Gdy jest się zdenerwowanym, trzeba założyć maskę. W seniorach bycie sobą popłaca. Może mi tego trochę brakuje? Sam nie wiem.
(...)
To też pokazuje moim zdaniem, jakie są w tobie rozterki i mimo wszystko składa się to w spójny obraz.
- Nie radzę sobie z brakiem adrenaliny. Wstaję rano i muszę iść pobiegać. Za chwilę idę zresztą poboksować, by być w tym adrenalinowym rytmie. Po zakończeniu epizodu w Ruchu nie czułem się odstawiony, pojawiały się myśli, by to jeszcze ciągnąć. Miałem propozycje ze Stali Mielec czy Widzewa Łódź. Z drugiej strony mam licencję UEFA A, ale telefonów do mnie jako do przyszłego trenera zbyt wiele nie było. Idealna droga powinna wyglądać tak, że tam gdzie się skończyło grać w podeszłym wieku, powinno się zostać przy jakimś trenerze na naukę czy spróbować w jakiejś innej funkcji. W moim przypadku tak się nie ułożyło. Już w kwietniu podjąłem decyzję, że nie zostanę w Ruchu.
Ciężko było wiązać przyszłość akurat z tym klubem.
- Dla mnie było bardzo ciężko. Po prostu nie dałbym rady z tymi działaczami.
(...)
Twoja pozycja była bardzo niewdzięczna - defensywni pomocnicy są zwykle najbardziej doceniani przez kolegów z drużyny. Kibice kochają jednak napastników, skrzydłowych, bramkarzy...
- Zawsze marzyłem by być dziesiątką, wolnym elektronem. Tak grałem w juniorach. W ogóle nie myślałem o defensywie. Nigdy nie myślałem, że będę... Nie lubię tego określenia - defensywny pomocnik. Ja wolę mówić, że byłem cofniętym pomocnikiem. Gdy dziś zespół ma piłkę, cofnięty pomocnik to pierwszy rozgrywający. Przecież przeze mnie przechodziła każda akcja. Nie było tak, że ktoś rozgrywał piłkę, a ja tylko ją odbierałem, dlatego nie lubię tego określenia. Wychowałem się na Maradonie i początkowo grałem tak jak on. Brało się piłkę i się jechało. Czysta radość. Nigdy jej nie miałem w seniorach.
To ciekawe, bo nazywano cię raczej człowiekiem od czarnej roboty.
- To twoje zdanie i kibiców. Tak się utarło. Jasiu Woś powiedział, że drużyny, w których grał Łukasz Surma, zawsze dobrze grały w piłkę. Zawsze byłem pod grą i wydawało mi się, że moje drużyny wymieniały wiele podań. To nie była czarna robota - to była fajna robota. Drużyny grały krótko, kombinacyjne, zaszczepiałem to w zawodnikach wokół siebie. Jakbyś prześledził grę środkowych pomocników, którzy się przewijali u mojego boku, to często szli w górę albo mieli najlepsze okresy w swoich karierach. Mamia Dżikia z Ruchu do tej pory mówi, że najlepiej grało mu się ze mną. Jasiu Woś podobnie, Marcin Burkhardt, miał w Legii najlepszy czas w karierze. Marcin Smoliński został odkryciem sezonu. Aco Vuković... No, z nim, to ja akurat ja grałem, a nie on ze mną. Adam Majewski, Paweł Nowak ze szczytem kariery w Lechii, w Ruchu Bartek Babiarz - klub popełnił ogromny błąd oddając go - i Filip Strarzyński. Jest takie powiedzenie: pokaż mi jaką masz drugą linię, a powiem ci, jaki masz zespół. Dawało mi to dużo satysfakcji. Ale z drugiej strony choćbym zdobył dziesięć medali, miałbym niedosyt przez to, w jaki sposób grałem. Każdy piłkarz ci to powie, że największą satysfakcją dla niego jest bramka. Chyba że jest Mirkiem Szymkowiakiem, dla którego asysta smakowała lepiej, ale z nim się trzeba zgodzić - zwykle przy bramce to jego podanie miało najwięcej zasług.
(...)
W wielu wywiadach podkreślasz, że Lenczyk był w tamtych czasach wizjonerem. Zastanawiam się, jak patrzyło na niego środowisko, skoro robił coś inaczej niż reszta. Był uznawany za dziwaka?
- Był uznawany za dziwaka, tak. Cenię go za to, że w Wiśle był trenerem-katem, a potem pod wpływem doktora Wielkoszyńskiego potrafił zmienić swoją filozofię. W Polsce utarło się tak, że jest okres przygotowawczy, na którym przez trzy miesiące ładuje się akumulatory, a dopiero potem buduje się z tego formę. Lenczyk był pierwszym, który to zmienił. Budował kondycję i siłę starając się utrzymywać zawodnika w formie przez cały okres przygotowawczy. Ludzie mu nie ufali. Jeździł na różne sympozja czy spotkania trenerów i był odosobniony w swojej opinii.
Kiedyś w styczniu budowało się tylko wytrzymałość tlenową i siłę ogólną. Szybkość dopiero w lutym. To był pierwszy trener, który szybkość z końca okresu przygotowawczego wziął już na styczeń. Dlaczego masz tego nie robić, skoro cały czas wykorzystujesz to w meczu? Piłka się wydłużyła, okresy przygotowawcze są bardzo krótkie, dziś nie ma czasu na ładowanie akumulatorów. Mecz, mecz, mecz - cały czas musisz być w formie. Każdy musi teraz przyznać trenerowi rację.
Jak na jego metody - pajacyki, piłki lekarskie - reagowała szatnia?
- Akurat w Ruchu była kultura takiego trenowania, bo doktor Wielkoszyński był już w klubie od lat. Teraz ta kultura została oczywiście całkowicie zniszczona, ale to temat na inną historię. Nie w każdym klubie te metody były akceptowane, bo to było dla nich coś nowego. Gdyby tobie ktoś powiedział, że masz pisać inaczej, też mógłbyś się buntować. Chłopaki się zatem buntowali. Po latach zobaczą jednak, że w najlepszej formie byli właśnie u Lenczyka.
(...)
Jak duży niesmak czułeś, gdy Ruch Chorzów zaprosił cię na pożegnanie? Z jednej strony kwiaty, misie, z drugiej strony pensji nie płacą i płacić nie zamierzają.
- Ze strony osób zarządzających klubem było to oczywiście sztuczne. Podaliśmy sobie rękę, ale bardzo chłodno. Przyjechałem wyłącznie dla kibiców i chłopaków, których znałem z szatni.
Dostaniecie te pieniądze
- Ja już w nic nie wierzę. Chciałem odejść z piłki i założyć garnitur między innymi przez tę sytuację. Przez ostatnie lata piłkarze byli sponsorem tego klubu. Utrzymywali Ekstraklasę i dzięki temu klub istniał. Co więcej - działacze mieli fajne pieniądze dzięki nam. A my mieliśmy najgorsze kontrakty w lidze. Oni twierdzą teraz mając olbrzymie zaległości, że nie zapłacą. Tak naprawdę nie ma w Polsce instytucji, która by nas broniła. Nie mam zapłaconej pensji od stycznia, a wypowiedzi są takie, że czekają na wyjaśnienia Ruchu. Ktoś czeka na wyjaśnienia, cały czas to słyszę! Albo cały czas jest sprawdzanie. Co tu sprawdzać? Sytuacja jest taka sama jak 20 lat temu. Znam takich, którzy mają niezapłacone od 20 lat, zresztą nawet trener Lenczyk wciąż ma zaległości w Ruchu. Kiedyś nie było instytucji - były zaległości. Dziś są instytucje - też są zaległości.
Czytam ostatnio wywiad pana prezesa, który mówi, że w końcu Ruch wyszedł na prostą, bo płaci zawodnikom. Śmiech na sali. Można płacić tym, co przyszli, gdy się uregulowało zawodnikom, którzy zostawili tam zdrowie. W innym przypadku traci się historię, tożsamość i ludzi, którzy przez lata byli z tym klubem związani. To jest po prostu skandal. Ja przez takich ludzi nie chcę brać w tym udziału.
Jak wyglądała codzienność w Ruchu? Trasę z szatni do gabinetu prezesa możesz już pokonywać z zamkniętymi oczami?
- Dlatego nie chciałem być kapitanem, bo wiedziałem, co się święci i niestety moje obawy były słuszne. Rafał Grodzicki faktycznie z zamkniętymi oczami mógł chodzić, ale to nic nie dawało. Pod koniec mojego pobytu nie było już właściwie kontaktu z tymi ludźmi. Oni twierdzili, że za awans do ósemki w 2015/16 roku, co wciąż mamy nie zapłacone, nie trzeba nam oddawać. To absurd. Przychodzi ktoś nowy i mówi, że te pieniądze nam się nie należą. A dzięki temu, że do tej ósemki awansowaliśmy, ten ktoś mógł w ogóle na to miejsce przyjść, bo gdyby nie ten awans może byśmy spadli. To absurd i jakaś abstrakcja. A my mówimy, że do Europy zmierzamy... Ile lat jeszcze?
Wielu podkreśla, że najgorsza była i jest w tym wszystkim arogancja władz Ruchu. Można się dogadać, ale w sytuacji "nie zapłacimy, bo nie" ciężko.
- Tak. Ta buta, arogancja. Byli prezesi, którzy próbowali załagodzić sytuację, ale generalnie łagodzili ją trenerzy czy kapitanowie. Dla mnie to nie do wiary. Kontaktu nie było żadnego. Pożyczasz komuś pieniądze i ktoś ci zwleka, oddaje dopiero po 2-3 miesiącach. Bierzesz te pieniądze, jesteście kwita, ale już nie macie ze sobą tak wielkiego kontaktu, jak wcześniej. Ja jak widziałem, co tam się dzieje i usłyszałem pewne rzeczy, powiedziałem sobie: zrobię wszystko, by ten klub utrzymać, bo jest mi bliski, ale nie chcę mieć kontaktu z wami już nigdy w życiu. Był okres, że nie płacili nam zaległości przez dwa lata. Zamysł mieli taki, by płacić część, a fundacji nie płacić, bo po co, skoro jest papier.
Wierzysz, że ten klub stanie na nogi czy bez reorganizacji od czwartej ligi nie ma szans?
- Ekstraklasa w tamtym sezonie była do uratowania, gdyby w klubie była atmosfera życzliwości i "utrzymajcie się, zapłacimy wam jak się podniesiemy, zrobimy restrukturyzację". Swoje zrobiłem. Nie wiem, czy konieczny jest początek od czwartej ligi. Chcę po prostu, by klub zapłacił zaległości i zrobił restrukturyzację. Takie kluby się odrodzą - Ruch, Wisła czy Legia mają rzeszę kibiców i to ich siła.
źródło:
weszlo.com