- Kiedy wchodziłem do szatni mistrzów Polski, to była tam grupa mocnych osobowości. Młody co najwyżej mógł "dzień dobry" powiedzieć, a potem nie miał prawa się odzywać - wspomina
Mariusz Śrutwa. Były napastnik Ruchu udzielił bardzo obszernego wywiadu portalowi Eurosport.Onet.pl. Wybraliśmy kilka ciekawych fragmentów i jednocześnie zachęcamy do lektury całej rozmowy.
Formalnie nie zakończył pan kariery. Kiedyś Piotr Lech żartował, że wspólnie z panem może urządzi sobie pożegnalny mecz. Do czegoś takiego jednak nie doszło.
Mariusz Śrutwa: - Do tego nie doszło, bo moje pożegnanie z Ruchem było bardzo burzliwe. Parę osób zachowało się tak, jak nie powinno. Niestosownie zachował się człowiek, który dla mnie nigdy nie był i nie będzie trenerem, a jedynie wykorzystał moment w którym dostał władzę. Wszędzie, gdzie był później, był już drugim trenerem albo osobą pomagającą szkoleniowcowi, bo się nie sprawdził. W Ruchu szansę otrzymał i wykorzystał ją do tego, aby wykazać się siłą i próbą zbudowania sobie autorytetu, którego nigdy nie miał i nie będzie miał. Zobaczyłem wtedy, że on chce na pokaz się mnie pozbyć, nawet nie mając odwagi powiedzieć mi, że żegna się ze mną. Skoro zatem w Chorzowie nikt mi nie powiedział "do widzenia", to ja nie widziałem powodu, aby mówić komuś "dzień dobry". Dwa razy próbowano w klubie tę sytuację naprawić. I to bardzo nieudolnie. Bardziej to ktoś chciał zdobyć na tym uznanie niż rzeczywiście mnie pożegnać. Pomysły były różne. Miałem sobie na przykład wybrać mecz i zagrać w nim jedną, pięć, dziesięć minut. Czyli było to dziwne. W tej chwili jedynymi ludźmi, z otoczenia klubu z którymi jestem w stanie normalnie rozmawiać są kibice. Jeżeli kiedyś przyjdzie taki piękny moment, że będą oni mieli więcej możliwości, a ja nie będę za stary, będzie można pogadać o jakiejś formie pożegnania mnie. Wiadomo, jeśli to nie będzie groteskowe, a będzie fajną formą spędzenia czasu, to będę się nad tym zastanawiał. Może zatem, tak jak powiedział Piotrek Lech, zrobimy swój wspólny pożegnalny mecz.
Kibice bardzo protestowali przeciwko takiemu pożegnaniu pana przez klub.
- Były różne akcje. Użyto dużej ilości farby i spreju. Uniemożliwiano przez dłuższy czas trenowanie drużynie beze mnie. Doszło też do tego, że na płycie boiska wyryto pewne sformułowania, mające świadczyć, że kibice są ze mną i mam zostać w klubie. Burzliwie to przebiegało, ale dziś to świadczy tylko o tym, że mieliśmy zawsze dobry kontakt. Ja kibiców szanuję i zawsze szanowałem. Byliśmy w stosunku do siebie uczciwi. Moja przygoda z piłką zaprowadziła mnie do Legii Warszawa, gdzie grałem przez rok. Nie wszyscy dobrze to odebrali. Potrafiliśmy sobie z kibicami usiąść i pewne rzeczy wyjaśnić. Wiedzieli, że nigdy ich nie oszukałem. Do dnia dzisiejszego mam z nimi kontakt.
(...)
Jaka była szatnia w Ruchu? Była to grupa ludzi, którzy skoczyliby za sobą w ogień?
- To się zmieniało. Piłkarze byli bardziej zżyci z klubem i jego otoczeniem. Zwłaszcza na Śląsku, gdzie było nieraz pięć, sześć zespołów w Ekstraklasie. Z wieloma innymi przyszłymi piłkarzami człowiek dorastał. Grało się z nimi albo przeciwko nim w trampkarzach, juniorach młodszych i juniorach starszych. Najlepsi przebijali się do seniorów. Kiedy wchodziłem do szatni mistrzów Polski, to była tam grupa mocnych osobowości. Młody co najwyżej mógł "dzień dobry" powiedzieć, a potem nie miał prawa się odzywać. Zresztą każdy młody musiał przyjść godzinę przed treningiem i z trenerem ułożyć pachołki, czy wszystko, co potrzebne do zajęć. Młodzi dbali, żeby był sprzęt i odpowiadali za to, aby wszyscy go mieli. Ta szatnia najpierw musiała zaakceptować i wtedy można było powoli się stawać jej częścią. Bardzo mi to potem pomogło w życiu, bo to kształtowało charakter.
(...)
Pan mówił o korupcji w polskim futbolu, jeszcze zanim ruszyła "machina czyszcząca". Doszukałem się informacji, gdy w 2001 roku sugerował pan, że mecz Ruchu z Radomskiem mógł nie być czysty. Trafił pan wtedy na dywanik do PZPN.
- Mówiąc zupełnie bez przesady, zostawiłem w Wydziale Dyscypliny 50-60 tysięcy złotych, licząc na tamte czasy. Oczywiście nie domagam się tych pieniędzy z powrotem. Nie chcę także, aby ktoś za to przepraszał, bo nie o to chodzi. Mam satysfakcję, że nie do końca to wszystko się później okazywało uczciwe. Paradoksalnie sędziowie prowadzący wcześniej mecze, byli lepsi, od tych, którzy sprawili, że ta machina, jak pan powiedział ruszyła. Potrafili z piłkarzami tak pokierować meczem, że nikt się niczego nie domyślił. A później przecież nie brakowało sytuacji, że ich następcy dyktowali rzut karny, a trybuny się śmiały. Wtedy to się już na tyle posypało, było tak bezczelne, że nie dało się już tego oglądać.
Nie żałuje pan, że nigdy nie przeszedł do klubu zagranicznego?
- Poza angielską miałem propozycje z każdej ligi. Była Bundesliga i FC Koeln, z Hiszpanii była Osasuna, a z Francji FC Metz. Oferty z Portugalii, Belgii czy Austrii były na porządku dziennym. Wychodziłem jednak z kilku założeń. Miałem coś, co zostawili mi rodzice. Miałem zatem stabilność na przyszłość. Patrzyłem też, jak jestem tutaj postrzegany i co powinienem robić. Po trzecie - gdyby zgłosił się klub pokroju Realu, Bayernu albo Barcelony, to pewnie byłbym bardziej chętny do odejścia. A że takich propozycji nie było, to nie spieszyło mi się za granicę. Z perspektywy czasu można mówić, że mogło być lepiej lub gorzej. Ja się cieszę z tego, co mam.
Kilka lat temu udzielał się pan jako współkomentujący mecze ekspert. Dziś już tym się pan nie zajmuje. Z braku czasu czy innego powodu?
- Z kilku powodów. Na pewno też z tego, że kilka razy nie dałem rady pojechać na mecz, bo moja sytuacja rodzinna była już inna. Na pewno również dlatego, że Canal Plus co kilka lat wymieniał jednak tę kadrę ekspercką, a ja nie miałem czasu tak często być w Warszawie i gościć w studiu. Jak już, to mogłem na mecz jechać. Musiałem też sobie inny priorytet wybrać, bo moja córka dorastała i coraz poważniej trenowała akrobatykę sportową.
(...)
Mógłby pan wymienić największe sukcesy córki?
- Czterokrotne mistrzostwo Polski seniorów, pięciokrotne mistrzostwo Polski juniorów w trójkach i chyba trzykrotne w dwójkach. Do tego szóste miejsce na mistrzostwach świata i czwarte na mistrzostwach Europy. Fajnie się czuję w tym środowisku. Poznałem też zupełnie inne podejście do sportu. Kiedy grałem w piłkę brakowało tego, co jako jeden z niewielu starał się wprowadzić doktor Wielkoszyński. Czyli trening ogólnorozwojowy. (...) Ja byłem w szoku, co potrafiła zrobić moja córka, jak dopiero zaczynała. Jako 13-latka umiała u doktora Wielkoszyńskiego wykonać więcej elementów siłowych niż zawodowi piłkarze.
Niektórzy kibice widzieliby w panu prezesa Ruchu Chorzów. Czy wyobraża pan sobie powrót do futbolu w jakiejkolwiek roli?
- Bardzo często się spotykam z kibicami Ruchu i znam ich opinie. Jest to wszystko dla mnie bardzo przyjemne. Wiem, że widzieliby mnie w tej roli, ale trzeba pamiętać, że są oni bardzo bezkompromisowi. Istnieje dla nich tylko czarne i białe. Myślę zatem, że to by było trudne, bo tak bezkompromisowość utrudniłaby możliwości współpracy w różnych sytuacjach. Może kiedyś dojdzie do takiego momentu, że ktoś mi to zaproponuje. Na pewno się wtedy nad tym zastanowię. W tej chwili nie mam na to ciśnienia.
Całą rozmowę można przeczytać na stronie
Eurosport.onet.pl