Stadion przy ul. Cichej 6 odwiedził niedawno
Józef Janduda, który od ponad czterdziestu lat mieszka na stałe w Stanach Zjednoczonych. Mistrz Polski z 1968 roku zasiadł na trybunach podczas meczu z Wisłą Płock. Spotkanie zakończyło się remisem 2:2, a Janduda udzielił ciekawego wywiadu serwisowi Slask.Sport.pl. Zapraszamy do przeczytania wybranych fragmentów.
Jak to się stało że trafił Pan do Ruchu?
- Jeszcze jako piłkarz Zrywu trafiłem do reprezentacji Polski juniorów. W 1961 roku pojechałem do Portugalii na mistrzostwa Europy. Mieliśmy świetną drużynę, przegraliśmy tylko finał z gospodarzami. To był mój pierwszy wyjazd na zachód, dla nastolatka ogromne przeżycie (śmiech). Przecież wtedy tak łatwo się z Polski nie wyjeżdżało!
Wiem, że był nawet taki pomysł żeby naszą drużynę "Portugalczyków" dołożyć do ekstraklasy jako osobny zespół. Żebyśmy się ogrywali - po to żeby w przyszłości polska piłka miała z nas korzyść. Nie doszło to jednak do skutku.
W tym czasie przychodziły już do mnie do domu delegacje z Polonii Bytom, Górnika Zabrze czy Ruchu Chorzów i namawiały na przejście. Dla mnie najważniejsze było gdzie będzie od raz możliwość gry a nie siedzenia na ławce rezerwowych. W Górniku widziałem, że paka jest naprawdę dobra. Przyjeżdżał do mnie Marian Olejnik [piłkarz Górnika do 1962 roku, potem legendarny kierownik zabrzańskiej drużyny do 1985 roku, przyp.aut.] i namawiał. Działacze prosili ojca, matkę, ale ja uznałem, że tam się nie przebiję. To był już ten wielki Górnik, mistrz Polski. Uznałem, że przejdę do Ruchu. Pewnego dnia przyszli do mnie działacze Ruchu m.in. Alojzy Dzielong i ostatecznie namówili.
Na Cichej grał już przecież Gienek Faber, kolega z jednej ulicy. Znaliśmy się od małego, mieszkał w następnej klatce.
Ale mój ojciec i tak był zły! On najbardziej chciałby żebym przeszedł do AKS-u, który wtedy grał już przecież tylko w III lidze, ale ja chciałem się rozwijać.
Jakie były początki na Cichej?
- Na dzień dobry zostałem zawieszony na trzy miesiące. Ja i Zyga Szołtysik. Za to, że podpisaliśmy karty zgłoszeń do Ruchu Chorzów, będąc czynnymi zawodnikami Zrywu. Zyga ostatecznie trafił do Górnika. Pauzowałem te trzy miesiące. Zadebiutowałem w lidze u trenera Sandora Tatraia w 1962 roku. Latem akurat zmieniano rozgrywki, zaczął obowiązywać system jesień - wiosna. Grałem w obronie z Antkiem Nierobą, Alojzym Łysko, Eugeniuszem Pohlem. Tatraia wspominam bardzo dobrze. Dał mi szansę, był fachowcem, znał się na tym, co robi. Dobrze prowadził zajęcia, wiedział o co chodzi. W sezonie 1962/63 zrobiliśmy wicemistrzostwo Polski. Był Węgrem, znał niemiecki, więc starsi piłkarze z nim dyskutowali. My, młodzi, czekaliśmy aż nam dopiero przetłumaczą (śmiech). W tym samym czasie do Ruchu przyszedł bramkarz Henryk Pietrek, skumplowaliśmy się.
Po Tatraiu przyszedł Augustyn Dziwisz, ale z nim nie pracowało mi się tak dobrze, właściwie nie wiem dlaczego. Miał przecież wyniki [Górnika Zabrze w 1955 roku pierwszy raz wprowadził do ekstraklasy, w 1961 roku zdobył z nim mistrzostwo Polski, wcześniej z Górnikiem Radlin był wicemistrzem w 1951 roku, przyp.aut.]. W Górniku miał Dziwisz jednak świetne warunki, wszystko co chciał, a w Ruchu takich warunków nie było. Powiem panu szczerze, że kiedy obserwowałem Górnika momentami było mi nawet żal, że tam nie przeszedłem. To była świetna drużyna o stabilnej formie i dużych możliwościach. A my? Kiedy zdobyliśmy mistrzostwo Polski w 1968 roku to w następnym sezonie potrafiliśmy w Pucharze Polski odpaść z Unią Racibórz. W tym mistrzowskim sezonie graliśmy dobrze, szczęście też nam sprzyjało. W ostatnim ligowym meczu wygraliśmy z Górnikiem 3:1 na Stadionie Śląskim [na mecz przyszło 80 tysięcy ludzi, przyp.aut.]. Mistrza zrobiliśmy z Teo Wieczorkiem, to też był dobry trener.
(...)
Dlaczego odszedł Pan z Ruchu?
- Przyszedł do nas z Zagłębia Wałbrzych Jerzy Wyrobek. Konkurowaliśmy i konkurowali, bo Antek Nieroba był na środku nie do ruszenia, na środku obrony są przecież tylko dwa miejsca. Kolejni trenerzy Ruchu, Nikiel i Foryś stawiali na Wyrobka, a ja nie chciałem pogodzić się z rolą rezerwowego.
Zdarzyło się, że w "Delcie" [słynna chorzowska kawiarnia, w latach 60., bardzo popularna wśród piłkarzy Ruchu, przyp.aut.] spotkałem Gienka Ksola, byłego piłkarza Ruchu, potem zawodnika i trenera Pogoni Szczecin. "Jak mi załatwisz zwolnienie z Ruchu to do was do Szczecina przyjdę" - zadeklarowałem. Nie było z tym kłopotu. W Pogoni pograłem do 1973 roku.
(...)
Wyjechał Pan do USA i żyje pan tam do dziś. Jak to się stało?
- Od dzieciństwa miałem bliskiego kumpla, Zygmunta. Fajny chłop, zmarł w zeszłym roku. Był malarzem pokojowym, wyjechał z Polski w 1968 roku, kiedy były te zawirowania polityczne na tle antysemickim. Trafił do Austrii. Utrzymywałem z nim stały kontakt. Kiedyś pyta mnie: "ile ty jeszcze zamierzasz grać w Polsce, gdzie chcesz wyjechać? Tutaj ciągle spotykam menedżerów, którzy szukają piłkarzy". Ale ja nie chciałem grać w Austrii. Powiedziałem mu, że mogę wyjechać, ale do... Ameryki. Tymczasem wyjechał on i... przysłał mi zaproszenie. Dostałem paszport, wyjechałem. Zygmunt umożliwił mi kontakt z zawodową drużyną Rochester Lancers [nieistniejący już amerykański klub piłkarski z Rochester, stan Nowy Jork. W latach 1970-80 Lancers grali w zawodowej lidze North American Soccer League, przyp.aut.]. Załapałem się, w naszej grupie grał m.in. słynny Cosmos Nowy Jork. Występowałem tam przez trzy lata, grałem przeciwko gwiazdom Cosmosu - dwa lata ode mnie starszemu Pelemu oraz Franzowi Beckenbauerowi. Brazylijczyk to był świetny piłkarz, prawdziwy artysta. Messi i Maradona są dobrzy, ale Pele - mówię to z przekonaniem - był "the best". Nie wiem czy jeszcze taki piłkarz się urodzi... A przy tym był nadzwyczaj skromny i kontaktowy. Nie obnosił się, że jest jakąś wielką gwiazdą. Na wspólnej kolacji porobiliśmy zdjęcia, mam je do dziś. Pogadałem z nim tak, jakbym w Ruchu gadał z Józkiem Gomoluchem! Fantastyczny facet, a przy tym naprawdę normalny.
Całą rozmowę można przeczytać na stronie Slask.Sport.pl