Wieki huk słychać było w czwartek na Śląsku. I nie było to tąpnięcie w żadnej z kopalń, ale odgłos kamieni spadających z serc wszystkich, którzy troszczą się o Ruch i przejmują jego przyszłością. Największy głaz, pewnie jakiś menhir, opuścił Dariusza Smagorowicza. Tyle, że to wcale nie finisz, a początek nowej i wcale nie prostej drogi.
Nie mogłem się pojawić w chorzowskim Urzędzie Miasta w czwartkowy poranek. Przechadzałem się za to pod ratuszem dzień wcześniej, późnym wieczorem. I natknąłem się na transparent, który miał przywitać spieszących się na sesję radnych. "Chorzów to Ruch. Kto nie pomoże, będzie rozliczony" - tak brzmiała jego treść. "Szantaż" - pomyślałem. Zastanowiłem się jednak i uznałem, że kibiców można usprawiedliwić. Próba "zdopingowania" polityków dość agresywna i bezpośrednia, a forma mało elegancka. Jednak zarazem zrozumiała, bo kto jak kto, ale to wierni kibice muszą znosić naprawdę wiele, niewiele otrzymując w zamian. Przez co czasami są bardziej radykalni.
Pomyślałem nawet, że tak na dobrą sprawę radni mogli, a wręcz musieli poczuć się zaszantażowani. Nie przez kibiców jednak, a przez działaczy. Zostali postawieni pod ścianą, w sytuacji w zasadzie bez wyjścia. Pomóc, czy nie pomóc? Wiadomo, pomóc, to oczywistość, bo - jak na transparencie - "Chorzów to Ruch". Ikona, marka i potencjalny motor napędowy innych działań miasta. Jednak w imię ratowania klubu, który stanął na skraju przepaści, musieli poświęcić środki przeznaczone na budowę stadionu, ale co gorsza - z perspektywy przeciętnego chorzowianina - środki na remonty dróg, placówek oświatowych, rewitalizacje skwerów etc.
W równo dwa tygodnie od obwieszczenia, w jak fatalnej sytuacji znalazły się finanse Ruchu, klub otrzymał zapewnienie zastrzyku gotówki większego, niż jego roczny przychód! Ten wynosi bowiem 17,1 mln zł (dane za Deloitte). Miasto zachowało się wspaniale, by ratować legendę. Zachowało się też irracjonalnie, bo zagrało va banque, a na szali położyło pieniądze mieszkańców, podatników, swoich wyborców. Oby w tym szaleństwie była metoda.
Pracownikom chorzowskiego magistratu należą się od kibiców wielkie podziękowania. To prawda - nie zawsze grali fair, zwłaszcza w okresie kampanii wyborczej, gdy upychali w ulotki hasła głoszące miłość do Ruchu, na wiecach ubierali się w niebieskie koszulki i składali obietnice bez pokrycia, dotyczące budowy nowego stadionu. Zastanówmy się jednak, gdzie dziś byłby Ruch gdyby nie radni? I to z wielu opcji politycznych i z różnych kadencji. Wielokrotne dotacje, jak te za "promocję miasta" lub "wybitne osiągnięcia sportowe" - w ostatnich latach stały się normą. Nieustanne dokładanie do remontów Cichej, będących tak naprawdę rozpaczliwymi próbami zapudrowania coraz starszego i mniej atrakcyjnego obiektu. Wszystko po to, żeby klub otrzymał licencję i mógł wegetować na poziomie ekstraklasy. Wegetować w sensie organizacyjnym, bo przecież sportowo i kibicowsko wyniki najczęściej osiągano ponad stan.
Dlatego proponuję, by zawiesić broń i nie upatrywać w radnych łatwego celu, idealnego do wyładowania frustracji. Owszem - patrzmy im na ręce, by wywiązywali się ze składanych obietnic jak najsumienniej. Kibice wciąż pamiętają o obietnicy budowy nowej Cichej. I wierzę, że po pokonaniu bieżących problemów, w końcu uda się ją zrealizować. Jednocześnie kibicujmy i wspierajmy, radni by umiejętnie dozowali finansową kroplówkę klubowi i rozliczali jego działaczy. Bo ci, z wszystkich zaangażowanych w działanie maszyny "Ruch", najmocniej nadszarpnęli zaufanie. Oby włodarze klubu mieli świadomość, od kogo pożyczyli pieniądze i jaka wiąże się z tym odpowiedzialność. I jaki kredyt zaufania otrzymali - oprocentowany bardziej, niż jakikolwiek kredyt finansowy.
Mayday