Przez cały rok razem zasiadają na trenerskiej ławce Ruchu Chorzów i w Boże Narodzenie też zasiądą razem przy świątecznym stole. Waldemar i Tomasz Fornalikowie od ponad roku znów wspólnie pracują w klubie z Cichej i biorąc pod uwagę potencjał tej drużyny, radzą sobie w nim znakomicie.
- Wigilię spędzamy osobno, razem ze swoimi rodzinami, ale w Boże Narodzenie zawsze znajdujemy czas na wspólne spotkanie. Zwykle to jest pierwszy dzień świąt. Zawsze jest z nami wtedy nasza mama, która w tym szczególnym czasie połowę czasu spędza z moją rodziną, a połowę z rodziną Tomka - mówi Waldemar Fornalik w rozmowie z "Dziennikiem Zachodnim".
Przy świątecznym stole bracia starają się nie rozmawiać o piłce, którą żyją przez cały rok, choć nie zawsze się to udaje. - Zanim nam się rodziny rozrosły temat piłki był zawsze obecny. Gdy jeszcze żył tata, bardzo interesował się naszą pracą, tym co słychać w klubie. Teraz staramy się oszczędzać najbliższych, którzy mają też swoje zainteresowania i jak najmniej mówić o futbolu - stwierdza Tomasz Fornalik, a jego starszy brat dodaje: - Teraz w centrum uwagi przy świątecznym stole są dziewczynki Tomka, czyli Ola, Hania i najmłodsza Marta, która właśnie skończyła cztery miesiące. To one są duszą towarzystwa, ale my gdzieś tam z boku kilka zdań o futbolu musimy wymienić.
Fornalikowie nie pamiętają jakiś szczególnych prezentów, które dawali sobie na Wigilię. - Wtedy prezenty dawało się raczej na Mikołaja niż pod choinkę, przynajmniej tak było w naszej rodzinie. Te świąteczne wymiany prezentów zaczęły się, gdy założyliśmy już swoje własne rodziny - wspomina Waldemar, a Tomasz dorzuca: - Nie pamiętam jakiegoś szczególnego prezentu od Waldka. W naszych rodzinach raczej dominował pod tym względem pragmatyzm, więc niczym szczególnym tutaj nie zaskoczymy.
Obaj bracia zarzekają się, że nigdy na prezent nie dostali piłki, choć z tą profesją najpierw jako zawodnicy, a później trenerzy związani są praktycznie przez całe życie. - Piłka, jedna czy dwie, zawsze u nas była. Jak była potrzebna, to rodzice nam ją kupowali, ale nie był to prezent pod choinkę. W domu wszystko było przesiąknięte piłką. Mieszkaliśmy w małym dwupokojowym mieszkaniu mającym 49 metrów. Na szczęście był w nim długi przedpokój i tam można było grać w piłkę, co zwłaszcza zimą często robiliśmy. To był trudny czas dla naszych sąsiadów, bo piłka raz po raz dudniła po drzwiach, ale to był mały dom, w którym wszyscy się znali i nikt jakoś nie miał o to do nas pretensji - mówi były selekcjoner reprezentacji Polski.
Cały materiał można znaleźć na stronie
Dziennika Zachodniego