- Wesoło było zawsze. Mieliśmy świetną ekipę. Naszego kolegę wysłaliśmy na zgrupowanie reprezentacji, sfingowaliśmy faks z PZPN, który rzekomo przyszedł do klubu. Innym razem jakiś zawodnik powiedział w prasie, że marzy o grze w kadrze. Oczywiście podłapaliśmy to bardzo szybko i na mecz derbowy z GKS Katowice, marzyciel wyszedł z przyszytym orzełkiem na piersi - opowiada
Mariusz Śrutwa w drugiej części wywiadu dla portalu Footbar.pl. Poniżej prezentujemy fragmenty.
Liczył pan kiedyś, ile zapłacił kar za dyskusje z sędziami?
Mariusz Śrutwa: - Dziesiątki tysięcy. Mógłbym sobie za to kupić fajny samochód.
Już w tunelu, przed meczem, rugał ich pan okropnie.
- Mieliśmy taką zabawę z Krzysiem Bizackim, że podchodziliśmy i besztaliśmy ich, jak tylko się dało. Czekaliśmy na reakcję. Nawet kartki nie dali! Normalnie, jeśli podbiega się do sędziego i krzyczy mu się do ucha, co się o nim myśli, to ten człowiek musi się wkurzyć, a nie udawać, że nie słyszy.
Kręcili was?
- Odpowiedź znajdzie pan we Wrocławiu. Tylko jeden sędzia, który prowadził nasze mecze się uchował. Jeden! Resztę zwinęli. Powiem szczerze, że jestem dumny z tego, że mogę sobie tutaj z panem siedzieć, a moje nazwisko nawet nie przewinęło się przez to bagno. Z perspektywy czasu okazuje się jednak, że Ruch, mając świetny zespół, mógł powalczyć o wyższe cele.
Ruch niewiele miał wówczas do powiedzenia.
- Prawie nic. Nawet trenerzy drużyn przeciwnych mówili, że jesteśmy najlepsi, ale z różnych pozaboiskowych przyczyn nie możemy tego pokazać. Dziwnych meczów było cholernie dużo.
Szczakowianka 2:6.
- Szczakowianka 1:1, spotkania na Arce Gdynia, na Zagłębiu Lubin, kiedy walczyliśmy o utrzymanie, a sędzia gwizdnął nam spalonego z rzutu rożnego. Mam kilka kaset, na których widać, co się działo. Kibice ze śmiechu nie wytrzymywali, a my zamiast wygrywać, traciliśmy gole po karnych z kosmosu.
Spadliście z ligi bramkami.
- Ale potem wyszło, jak było naprawdę. Kiedyś przeżyłem nawet epizod, kiedy członka Komisji Dyscyplinarnej, pomiędzy jedną moją wizytą a drugą zwinęli. Wchodząc na salę obrad, zapytałem przewodniczącego, dlaczego ich tak mało. Odpowiedział tylko, że mam dobre poczucie humoru. Nie zapomnę również tego, jak po jednym ze spotkań otrzymałem karę pięć tysięcy złotych za to, że drużyna wyszła na mecz kilkanaście sekund za późno.
Robiliście sobie jaja z sędziów, wychodząc na styk i czekając na reakcję.
- Akurat wtedy nic takiego nie miało miejsca. Wyszliśmy równo z gwizdkiem. Karę miał otrzymać klub, kierownik drużyny i kapitan. Na posiedzenie jechałem z dyrektorem Ziętkiem i Mirkiem Mosórem. Całą drogę przekonywali mnie, żebym był spokojny i nie dał się ponieść emocjom. Zapomnieli, że to ja byłem stałym bywalcem Komisji i dobrze wiedziałem, jak się zachować. Posiedzenie skończyło się tym, że oni okrutnie się pokłócili z całą komisją, wchodzili, wychodzili, a ja siedziałem sobie spokojnie i się z nich nabijałem, bo wiedziałem o co idzie. Mimo wszystko dostałem pięć tysięcy kary.
Ale pan też trochę przebojów zaliczył.
- Wesoło było zawsze. Mieliśmy świetną ekipę. Naszego kolegę wysłaliśmy na zgrupowanie reprezentacji, sfingowaliśmy faks z PZPN, który rzekomo przyszedł do klubu. Innym razem jakiś zawodnik powiedział w prasie, że marzy o grze w kadrze. Oczywiście podłapaliśmy to bardzo szybko i na mecz derbowy z GKS Katowice, marzyciel wyszedł z przyszytym orzełkiem na piersi. Za kadencji Marka Wleciałowskiego po wygranym spotkaniu z Panathinaikosem młodzi zawodnicy usilnie domagali się premii za zwycięstwo. W klubie się nie przelewało, a im się kasa marzyła. Akcja była tak zorganizowana, że cała drużyna dostała koperty, ale wtajemniczeni puste. Młodzi mieli w nich po pięć euro. Od razu poszli na skargę do trenera, który zdziwiony zaczął wszystkich wypytywać o premię, której nie dostał. Młodzi do dziś myślą chyba, że tylko oni dostali tak mało.
» Całą drugą część wywiadu można przeczytać tutaj.
źródło: Niebiescy.pl / Footbar.pl