Mieczysław Szewczyk rozegrał w barwach Ruchu Chorzów ponad 300 spotkań i był pierwszoplanową postacią mistrzowskiej drużyny z sezonu 1988/89. Były znakomity zawodnik "Niebieskich" udzielił obszernego wywiadu portalowi Weszlo.com, w którym opowiedział o kilku osobach, m.in. Krzysztofie Warzysze, Zbigniewie Norasie, Oreście Lenczyku, Waldemarze Fornaliku czy Jacku Machcińskim, a także przytoczył kilka interesujących historii. Oto fragmenty wywiadu.
Waleczność, upór i rzadko spotykana ambicja - tym cechował się pan jako piłkarz. Starsi kibice przy Cichej do dziś wspominają, że drugiego takiego Szewczyka w Ruchu nie było.
Mieczysław Szewczyk: - Takie słowa cieszą, ale myślę, że dziś też można znaleźć chłopców, którzy są tacy jak my przed laty. Problem jest jednak z przywiązaniem do klubu. Dziś czegoś takiego praktycznie nie ma i piłkarze bardzo często zmieniają otoczenie. W moich czasach to przywiązanie do barw jednak było. Nie mieliśmy takiej rotacji zawodników jak dziś.
Pan preferował styl, z którego później zasłynął m.in. Arek Głowacki. Wsadzał pan głowę tam, gdzie inny bałby się włożyć nogę.
- Dziś też są tacy zawodnicy w naszej lidze. W Kielcach ostatnio takiego widziałem. Jak mu było? Korzym?
Maciek Korzym.
Dokładnie. Złamał nogę niedawno. Widać, że to taki boiskowy bandzior. Nogi nie odstawi, tak jak ja kiedyś. Mając 175 cm wzrostu nigdy nie bałem się walczyć z wielkimi chłopami. Paweł Janas, Stefan Majewski – to byli goście, którzy przewyższali mnie o głowę, ale nigdy się nie bałem. Nie było siły, żebym odstawił nogę. Powtarzam to Michałowi, bo też nie jest wysoki. Trzeba o swoje walczyć. Jak się boisz - przegrywasz. Niestety.
Zdarza się panu jeszcze wracać do tych złotych czasów? Do mistrzowskiego sezonu 1988/89?
- Pewnie, że tak. Jakiś czas temu byłem w Chorzowie na meczu Młodej Wisły i spotkałem Piotrka Lecha, Ryśka Kołodziejczyka i Darka Fornalaka, więc trochę o starych czasach sobie pogadaliśmy.
Co się wtedy tak naprawdę stało? Potrafi pan to jakoś wytłumaczyć?Spadliście niespodziewanie z I ligi, a zaraz po powrocie zrobiliście mistrza.
- Dużo czynników złożyło się na ten nasz sukces. Głupio powiedzieć, że spadek dobrze nam zrobił, ale ta degradacja naprawdę mocno nas nakręciła i siłą rozpędu wygrywaliśmy mecze także po awansie. Nagle okazało się, że jesteśmy rzeczywiście mocni w stosunku do tych zespołów, które wtedy walczyły o tytuł – GKS-u Katowice, Górnika czy Legii. Miałem wtedy 26 lat, czyli byłem w bardzo dobrym wieku dla piłkarza. Mieliśmy w składzie „Gucia” Warzychę, Krystiana Szustera, Mirka Bąka... Myślę, że wielu rywali nas nie doceniało, trochę lekceważyło, a my robiliśmy po prostu swoje. Nagle się wszyscy obudzili 5 kolejek przed końcem, że mamy realną szansę na mistrza Polski.
Tylko dwa razy w historii zdarzyło się, żeby beniaminek założył mistrzowską koronę. Przed Wami uczyniła to Cracovia w 1937 roku. Zrobiliście coś wielkiego. Mało tego, ponad połowę składu stanowili wychowankowie, co dziś jest po prostu nie do pomyślenia.
- Nawet rozmawiałem ostatnio z Piotrkiem Lechem o tym, jak wchodziłem do szatni Ruchu, bo byłem jednym z tych nielicznych przyjezdnych. Dziś wygląda to zupełnie inaczej. Ponad 90 procent ludzi nie jest w ogóle związanych z Chorzowem. Moim zdaniem bardzo dużo dobrego daje to, że chłopcy wychowują się w mieście, w którym grają i utożsamiają się z regionem. U nas na Śląsku tak właśnie było. A dziś? Myśli się tylko o tym, żeby posiedzieć 2 lata, swoje skasować i odejść. My tak łasi na pieniądze wtedy nie byliśmy.
(...)
Cofnijmy się na chwilkę do czasów degradacji. Mówił pan po latach, że po tym spadku w sezonie 1986/87 zarzucał pan sobie przede wszystkim jedno - że za mało miał do powiedzenia w szatni.
- Nie chciałem wtedy za bardzo mieszać. W niektórych sytuacjach rzeczywiście mogłem powiedzieć więcej, bo jako starszy zawodnik miałem do tego prawo. Zgoda. Były sytuacje, które mi się bardzo nie podobały. Nie chciałbym do tego wracać, bo w pewnym momencie sam trochę zagmatwałem.
To znaczy?
- O pewnych sprawach mogłem powiedzieć otwarcie, ale rzeczywiście nie chciałem mieszać. Sytuacja ogólnie nie była ciekawa, a atmosfera ciężka. Było sporo takiej, jakby to powiedzieć, zgnilizny. Dla dobra drużyny wolałem nie zabierać głosu – tak to wtedy widziałem.
Wspomniał pan o zgniliźnie. O tej degradacji zdecydowały nie tylko względy czysto sportowe. Mówi się do dziś, że poza boiskiem był straszny bałagan.
- Był, rzeczywiście był. Winni byliśmy jednak wszyscy i drużyny również bym z tego nie wyciągał. Mówię ogólnie – zgnilizna była. Począwszy od drużyny po wszystkich rządzących.
Nigdy pan o tym nie mówił otwarcie.
- Nie wracałem do tego, bo minęło już tyle czasu, że nie chciałbym się na ten temat rozwodzić. Było, jak było.
Zabrakło wtedy takiej osoby, jaką był na długo przed spadkiem Zbigniew Noras?
- Zgadzam się. Super facet. Do dziś wspominam go z ogromnym sentymentem. Zmarł niestety bodaj na zawał serca podczas naszego meczu z Lechem. To był szef Polmozbytu w Katowicach, a było to wtedy takie stanowisko, że praktycznie rządził całym regionem. Przywileje z tego tytułu miał ogromne. No i był również naszym prezesem. Znakomitym prezesem. Wszystko był w stanie zrobić dla Ruchu.
Cały wywiad można przeczytać na
Weszlo.com